Bolt niczego nie obiecywał, długo skrywał moc, ale jak już ruszył po strzale startera, to prawie 60 tysięcy ludzi stanęło z otwartymi ustami. Rekord wynosi od wczoraj 9,58 s. To był skok o 0,11 s, największy od 1968 roku, czyli od wprowadzenia pomiarów elektronicznych.
Nie ma co wracać do eliminacji i półfinałów. Nie miały żadnego znaczenia. W finale Bolt po paru metrach zaczął wysuwać się przed Tysona Gaya, a Amerykanin wyprzedzał Asafę Powella. I tak do mety – każdy biegł swoim tempem. Różnym. Wzrok przyciągał tylko jeden człowiek i jego lśniące w reflektorach pomarańczowe buty. Dziesięć metrów przed metą zerknął w prawo, Gaya nie było. Potem w lewo, na zegar. Nie zwolnił, pędził do ostatniego metra, goniony okrzykiem stadionu.
[srodtytul]Droga Bolta[/srodtytul]
Dopiero po długiej chwili zapytano, kto był drugi. Gay był dobrze przygotowany, ustanowił świetny rekord USA – 9,71, trzeci Powell też był silny, ale czas 9,84 dziś nikogo nie zafascynuje. – Byłem pewien, że rekord poprawię, jeśli pobiegnę perfekcyjnie – mówił bohater mistrzostwa za metą. Cieszył się z widzami długo, w końcu podzielił się władzą nad stadionem z medalistkami siedmioboju i pchnięcia kulą. W obu konkurencjach srebro zdobyły Niemki, więc stadion chętnie współpracował.
Nieważne co Bolt zrobi na 200 m i w sztafecie. Już zapewnił mistrzostwom sławę. Kolejna bariera została złamana, kolejny zachwyt tłumów zamieni się w pieniądze dla mistrza, za parę miesięcy świat zapyta o ciąg dalszy. Usain Bolt za metą uściskał mamę, siedziała dumna w pierwszym rzędzie. Przed mistrzostwami mama się skarżyła na lokalne władze, liczyła na sukces syna, chciała, by w rodzinnej miejscowości rekordzisty pojawiła się w końcu utwardzona droga.