Rekordzistą Gebrselassie był cztery lata. Władcą długodystansowców – niemal dwie dekady, od złota mistrzostw świata 1993 r. w biegu na 10 tys. m. Wczoraj w Berlinie na trasie, na której od 2006 r. zwyciężał cztery razy z rzędu, wielki Haile nie dobiegł do mety. Pierwszy raz poddał się na 27. kilometrze, gdy Patrick Makau zrobił kilka zygzaków, zgubił rywala i zaczął ucieczkę. Gebrselassie stanął i zgiął się wpół.
Wrócił na trasę, ale poddał się 8 kilometrów dalej. Tłumaczył się problemami z oddychaniem. Tracił wówczas do młodszego o 12 lat rywala dwie minuty. Makau dobiegł do mety w 2:03,38. Od tej chwili to Kenia, a nie Etiopia, jest cesarstwem długich dystansów. Brakowało jej już tylko tego rekordu symbolu. Złotych medali ma pod dostatkiem, w MŚ w Daegu wyprzedziły ją tylko USA i Rosja.
26-letni Makau poprawił rekord świata Gebrselassiego z 2008 r. (swój pierwszy Etiopczyk ustanowił rok wcześniej) aż o 21 sekund, a swój życiowy o minutę i 10 s. Trudno mówić o niespodziance: do Berlina Kenijczyk przyjechał jako obrońca tytułu i najszybszy maratończyk sezonu. A wiadomo od dawna, że jak rekord, to najlepiej na trasie z metą pod Bramą Brandenburską. Tu jest płasko, szeroko, pogoda zwykle sprzyja, a organizatorzy mocno zabiegają, by się udało.
W Berlinie padło aż osiem rekordów świata, w tym pięć męskich. Od 2003 r. i 2:04:55 Paula Tergata najlepszy wynik w maratonie jest poprawiany tylko tutaj. Makau atakował rekord już rok temu, ale plan popsuła mu ulewa w drugiej części trasy. – Wiedziałem, że wcześniej czy później zabierzemy go Etiopii – mówił.
Dyrektor maratonu Mark Milde zakontraktował sześciu zająców, ustalił, że mają dyktować tempo do 30. kilometra, ale Makau zaatakował wcześniej. Gebrselassie był ostatnim, który potrafił mu dotrzymać kroku.