„Mamma mia! Che corsa!" – napisał niedługo po zakończeniu włoskiego klasyku były mistrz świata Michał Kwiatkowski. Był szczęśliwy, bo dojechał do mety bez upadku i przetrwał ekstremalną próbę. Tak jak inni przyjechał umorusany w błocie, przemoczony do szpiku kości, zmarznięty.
Strade Bianche przez jedną trzecią 184-kilometrowej trasy prowadzi przez toskańskie szutry. Jeśli świeci słońce i jest sucho, przejazd kolarzy przez żwirowo-piaszczyste odcinki nie sprawia szosowcom trudności, a wyścigowi dodaje wyjątkowego uroku. Gdy pada deszcz albo śnieg, jak jeszcze kilka dni temu w Toskanii, droga szybko staje się błotnista i miękka, tylko dla zuchwałych.
Kwiatkowski wygrywał w Sienie dwukrotnie w 2014 i 2017 roku. Mierzył teraz w zwycięstwo, ale zarówno on, jak i jego najgroźniejsi rywale – Peter Sagan, Greg Van Avermaet – w takich warunkach nie byli w stanie nic zdziałać.
– Nie potrafiłem zmusić się do cierpienia – wyjaśnił swój stan ducha podczas jazdy mistrz olimpijski Belg Van Avermaet. W tym roku w Strade Bianche liczyli się ci, którzy naprawdę umieli cierpieć.
Wygrał Belg Tiejs Benoot, student ekonomii, dla którego był to pierwszy wielki sukces w karierze. Drugi, Romain Bardet z Francji, nigdy niczego nie dokonał w jednodniowych wyścigach, choć to dobry specjalista od jazdy po górach. Trzeci, Wout Van Aert, jest trzykrotnym mistrzem świata w wyścigach przełajowych. Van Aert dostał dziką kartę do Strade Bianche. Na ostatnim podjeździe pod Piazza del Campo w Sienie spadł z roweru, łapały go skurcze, za metą zemdlał.