Gdy dwa lata temu w Libercu przewrócił się po dalekim skoku i nie zdobył złotego medalu mistrzostw świata na normalnej skoczni, bił pięścią ze złości w reklamowe bandy. Kilka godzin później, w hotelu, był kompletnie załamanym bezradnym chłopcem. Siedział do późnej nocy w barze z rodzicami, pił z rozpaczy piwo za piwem. Przeżył już na skoczni wiele upadków, najbardziej niebezpieczny w Kuusamo, gdzie o mało się nie zabił, ale żaden nie był tak bolesny jak ten w Libercu.
To był czas, kiedy więcej niż o Morgensternie mówiono o Gregorze Schlierenzauerze, kolejnym cudownym dziecku austriackich skoków. I o Wolfgangu Loitzlu, który w tamtym konkursie w Libercu stanął na najwyższym stopniu podium, a kilka tygodni wcześniej wygrał Turniej Czterech Skoczni. Morgenstern nagle znalazł się w ich cieniu.
[srodtytul]Kolega z Red Bulla[/srodtytul]
Rok później turniej wygrał inny Austriak, Andreas Kofler. Morgenstern był wprawdzie najlepszy w Bischofshofen, tam – jak twierdzi – odzyskał nadzieję, słuchając austriackiego hymnu, ale dla kogoś, kto mając 16 lat, wygrał pierwszy konkurs, a jako 19-latek zdobywał dwa złote olimpijskie medale w Turynie (indywidualnie i w drużynie), to było za mało, by znów znaleźć się na czołówkach gazet.
Większość fachowców twierdzi, że Morgenstern to skoczek idealny. Wysoki (180 cm), silny fizycznie (65 kg), obdarzony niezwykle mocnym odbiciem. – On przeskakuje wiatr. Warunki nie mają dla niego znaczenia, tak samo jak dla mnie przed laty, ale teraz ja skaczę inaczej – mówi Adam Małysz, który jest kolegą Morgensterna z ekipy Red Bulla.