„Rz": Chcieliśmy pani po biegu gratulować, a pani wyglądała na konferencji prasowej, jakby się miała rozpłakać...
Justyna Kowalczyk:
Nie, to złe wrażenie. Jestem szczęśliwa. Zdobyłam medal. Proszę zobaczyć, ile w historii tych medali było... Dla mnie to już czwarty w MŚ. Tyle samo przywiozłam z igrzysk olimpijskich. I mam nadzieję, że to nie było moje ostatnie słowo. Na trzeciej z rzędu wielkiej imprezie staję na podium. Wielka sprawa, tym bardziej że w Oslo jestem w czołowej trójce pierwszy raz w życiu. W Pucharze Świata nigdy mi się to tutaj nie zdarzyło. Odczarowałam kolejne miejsce.
Spodziewała się pani takiego szalonego tempa?
Chciałam, żeby na części klasycznej było jeszcze szybciej. W pewnej chwili pomyślałam, że w nosie mam norweską taktykę i w ogóle taktykę innych. Walczę o swój medal i robię to, co mam do wykonania. Dlatego ruszyłam. Marit się za mną wiozła, Therese Johaug też. Nie było współpracy, nie chciały mi pomóc, mimo że kilka razy pokazywałam ręką, żeby mnie zmieniły. Aż na końcu podbiegu stanęłam jak słupek i dopiero wtedy mnie minęły. Potem jak one w stylu dowolnym mnie zachęcały, żebym poprowadziła, nie reagowałam. Taka była taktyka. Musiałam podyktować ostre tempo w części klasycznej, żeby zgubić specjalistki od techniki łyżwowej. Z tyłu zostały Marianna Longa, Charlotte Kalla i Arianna Follis. W pewnym momencie zaczęła zostawać także Johaug, ale jakoś się utrzymała.