Kiedy jury zdecydowało, że nie będzie drugiej serii, bo wiatr nad Letalnicą rozhulał się na dobre, wszystko już było jasne. Po raz trzeci w historii Pucharu Świata dwóch Polaków wywalczyło miejsce na podium. Wygrał Kamil Stoch, trzeci był Adam Małysz. To, co jeszcze w piątek wydawało się nierealne, stało się faktem.
– Taki scenariusz można tylko wyśnić – powie później Małysz, który w Słowenii oddał swój ostatni skok w zawodach i zajął nie tylko trzecie miejsce w pożegnalnym konkursie, ale w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata odrobił 27 punktów do Austriaka Andreasa Koflera i zepchnął go z podium.
– Obiecywałem, że o to trzecie miejsce będę walczył do końca, i dotrzymałem słowa – mówił Małysz przed kamerami TVP. Kofler tym razem się nie liczył, zajął dopiero 23. miejsce.
Kiedy już Małysz stał na podium, drugi w końcowej klasyfikacji PŚ Ammann klęknął przed nim. To był wzruszający gest czterokrotnego mistrza olimpijskiego, który przykleił sobie wąsy, podobnie jak Norweg Tom Hilde i kilku innych skoczków.
Ostatni konkurs w tym sezonie skończył się tak, jakby scenariusz pisano na zamówienie Polskiego Związku Narciarskiego. Wygrał przecież młody, zdolny polski skoczek, kreowany nie tylko przez prezesa Apoloniusza Tajnera na następcę Małysza.