Rekord rekordowi nierówny. Nykaenen do ostatniego, 46. zwycięstwa w Pucharze Świata dotarł w Nowy Rok 1989, gdy Schlierenzauera nie było jeszcze na świecie (urodził się rok później), gdy z jednej strony o śrubowanie rekordów było łatwiej, bo przepisy bardziej sprzyjały dominacji wąskiej grupy skoczków, a z drugiej trudniej, bo pucharowych konkursów było wtedy w sezonie mniej niż obecnie.
Fin tym rekordem postawił przy swojej karierze kropkę. Po zwycięstwie w Garmisch w 1989 r. jeszcze tylko raz stanął na podium PŚ, potem zaczął swoją szybką podróż na dno: alkoholizm, rodzinne awantury, wyroki. Odbijał się od tego dna kilka razy, ale nigdy na dobre.
Schlierenzauer, jeśli będą go omijały nieszczęśliwe wypadki (bo kontuzje go nie omijają, a mimo to wraca do wygrywania), ma jeszcze wiele przed sobą. Jest o 2,5 roku młodszy niż Nykaenen w chwili, gdy ustanawiał rekord, i na pewno niewypalony. Jeśli Nykaenen był Maradoną skoków, geniuszem z nizin, z genem samozniszczenia, to Gregor jest Messim: od małego chowanym na mistrza, chłopakiem z dobrego domu, mądrze prowadzonym przez rodzinnych doradców (głównie przez wujka Markusa Procka, niegdyś znakomitego saneczkarza), obsypywany milionami euro, które napędzają go do dalszych sukcesów, a nie ciągną w dół.
I tak jak Messi, mimo śrubowanych rekordów, Schlierenzauer ciągle nie może się czuć równy temu, którego ściga. Bo Nykaenen i Maradona byli też królami wielkich scen, wygrywali igrzyska olimpijskie i mundiale. A ich następcom tego jeszcze brakuje.