Przedwczoraj Lahti, dziś Kuopio, w piątek Trondheim, dwa dni później Oslo: cztery konkursy w dziewięć dni, przetykane kwalifikacjami i podróżami przez dwa kraje. Taki dryl skoczkowie mają jeszcze tylko podczas Turnieju Czterech Skoczni. Kiedyś i tutaj był turniej, nazywany nordyckim albo skandynawskim. Tradycją z TCS nie mógł się równać, rozgłosem tym bardziej, ale był jakimś urozmaiceniem, z całkiem atrakcyjnymi nagrodami. Upadł dwa lata temu.
Najpierw musiał ustąpić, bo kolidował z MŚ w Oslo, potem zabrakło sponsorów, zresztą w fińskich skokach brakuje dziś wszystkiego. Kadra na przygotowania do tego sezonu miała całe 100 tysięcy euro, zawodnicy muszą sobie sami kupować kombinezony, nie wyjeżdżają nigdzie na zgrupowania, a koszty podróży na zawody dzielą z Estończykami: drugi trener fińskiej kadry jest pierwszym w kadrze estońskiej.
Kiedyś na wieży trenerskiej Finowie byli jak dzisiaj Austriacy, ale ich gwiazdy zakończyły kariery albo pogasły. Hannu Lepistoe, gospodarz z Lahti, bawi wnuki na emeryturze i udziela się w telewizji. Mika Kojonkoski, gospodarz z Kuopio, zajął się fińskim sportem olimpijskim. Tomi Nikunen pracuje jako prywatny trener Janne Ahonena, który wróci na sezon olimpijski.
Ahonen daje nadzieję na przyciągnięcie sponsorów, bo dziś nie ma w fińskiej kadrze ani wyników, ani wyrazistych postaci. W mistrzostwach świata nie było żadnego Fina w trzydziestce, a drużyna nie zakwalifikowała się do drugiej serii. W Lahti ledwo się do finału przecisnęła.
W Kuopio Finowie też tylko przygotują scenę dla innych. Może dla Kamila Stocha (wystartuje sześciu Polaków, wszyscy przeszli kwalifikacje), który wciąż czeka na pierwsze pucharowe zwycięstwo w tym sezonie, a wczoraj jeden trening wygrał, w drugim zajął drugie miejsce. Czuje niedosyt po Lahti, gdzie podium uciekło po finałowym skoku i, zamiast gonić wyprzedzających go w PŚ Severina Freunda, Andersów Jacobsena i Bardala, powiększył straty.