Ponad ćwierć wieku temu wprowadził do sportu nowy typ sławy. Skoczył na igrzyskach w 1988 roku dwa razy. Najpierw na normalnej skoczni, dzień później na dużej. Zawsze było tak samo: słabe odbicie, rozpaczliwy lot, modlitwa o bezpieczne lądowanie, radość widowni, gdy się udało, i ostatnie miejsce, hen daleko za przedostatnim uczestnikiem konkursu.
Na twarzy bohatera widniał jednak ten sam chłopięcy entuzjazm. Niektórzy zobaczyli w Orle ucieleśnienie najlepszych cech brytyjskiego sportowego amatorstwa. Ojczyzna go pokochała, świat też. Następcy w promowaniu swej nieudolności mieli przetartą drogę.
Noce pod stołem
Wziął się naprawdę ze szczerych pragnień. Najpierw myślał o nartach alpejskich, bo pojechał na szkolną wycieczką do Włoch, zobaczył, że to ładny sport, wrócił i trenował zawzięcie na sztucznym stoku. Gdy trochę zarobił jako tynkarz, sfinansował sobie nawet podróż na treningi do Lake Placid. Tam zobaczył skocznie, parę razy odbił się z małych progów. Gdy wracał do Anglii, miał już za sobą próby na obiekcie K-40, przed sobą wizję startu olimpijskiego, bo do kadry alpejskiej się nie dostał.
Z krajową licencją nie było problemu, nie chciał od związku żadnych pieniędzy, tylko papier. Syn robotnika z Cheltenham najbliższą skocznię miał w Szwajcarii. Pożyczył więc matczynego vauxhalla i ruszył na południe, pytając o drogę. I dojechał do Szwajcarii, spał w harcerskiej stanicy pod stołem pingpongowym, trenował, jak potrafił.
Takich przygód przeżył wiele. Tułał się zimą po Europie, czasem przygarniały go inne ekipy narodowe, dostawał niechciany sprzęt, za duże buty, kombinezon. U Finów spędził całe trzy tygodnie, tylko nocować musiał w salce miejscowego szpitala psychiatrycznego. Czasem coś sobie łamał, zrastało się i znów jechał na skocznię. Plan miał prosty: dotrzeć na igrzyska, zdobyć trochę uznania, znaleźć sponsora i trenować dalej, do 1992 lub nawet 1994 roku.