Słodki gamoń

Eddie Orzeł nazwali go na igrzyskach w Calgary. Dziwny to był ptak. Wielka dolna szczęka, okulary jak denka od butelek. Skakać nie umiał.

Publikacja: 15.12.2013 12:00

Anglik Michael Edwards ma skoczyć jeszcze raz, w Nowy Rok w Garmisch-Partenkirchen

Anglik Michael Edwards ma skoczyć jeszcze raz, w Nowy Rok w Garmisch-Partenkirchen

Foto: AFP

Ponad ćwierć wieku temu wprowadził do sportu nowy typ sławy. Skoczył na igrzyskach w 1988 roku dwa razy. Najpierw na normalnej skoczni, dzień później na dużej. Zawsze było tak samo: słabe odbicie, rozpaczliwy lot, modlitwa o bezpieczne lądowanie, radość widowni, gdy się udało, i ostatnie miejsce, hen daleko za przedostatnim uczestnikiem konkursu.

Na twarzy bohatera widniał jednak ten sam chłopięcy entuzjazm. Niektórzy zobaczyli w Orle ucieleśnienie najlepszych cech brytyjskiego sportowego amatorstwa. Ojczyzna go pokochała, świat też. Następcy w promowaniu swej nieudolności mieli przetartą drogę.

Noce pod stołem

Wziął się naprawdę ze szczerych pragnień. Najpierw myślał o nartach alpejskich, bo pojechał na szkolną wycieczką do Włoch, zobaczył, że to ładny sport, wrócił i trenował zawzięcie na sztucznym stoku. Gdy trochę zarobił jako tynkarz, sfinansował sobie nawet podróż na treningi do Lake Placid. Tam zobaczył skocznie, parę razy odbił się z małych progów. Gdy wracał do Anglii, miał już za sobą próby na obiekcie K-40, przed sobą wizję startu olimpijskiego, bo do kadry alpejskiej się nie dostał.

Z krajową licencją nie było problemu, nie chciał od związku żadnych pieniędzy, tylko papier. Syn robotnika z Cheltenham najbliższą skocznię miał w Szwajcarii. Pożyczył więc matczynego vauxhalla i ruszył na południe, pytając o drogę. I dojechał do Szwajcarii, spał w harcerskiej stanicy pod stołem pingpongowym, trenował, jak potrafił.

Takich przygód przeżył wiele. Tułał się zimą po Europie, czasem przygarniały go inne ekipy narodowe, dostawał niechciany sprzęt, za duże buty, kombinezon. U Finów spędził całe trzy tygodnie, tylko nocować musiał w salce miejscowego szpitala psychiatrycznego. Czasem coś sobie łamał, zrastało się i znów jechał na skocznię. Plan miał prosty: dotrzeć na igrzyska, zdobyć trochę uznania, znaleźć sponsora i trenować dalej, do 1992 lub nawet 1994 roku.

Częściowo się udało. Przed Calgary miał już 7000 funtów długu, ale po igrzyskach podpisał kilka kontraktów z producentami podkoszulków i swetrów, trochę grosza sypnęły gazety, w sumie zebrało się 80 tysięcy. Druga część planu jednak szybko upadła. Sponsorzy nie rzucili się z ofertami do faceta, którego portret medialny tworzyła klapa. Głośna, efektowna, ale klapa.

Działacze sportowi też nie umieli pogodzić się z faktem, że ten, który zajmuje 58. miejsce, przyciągnął więcej uwagi niż zwycięzca. Powiedzieli mu, że na igrzyska więcej nie pojedzie.

– Byłem załamany. Podcięli mi skrzydła, choć chciałem pokazać, że Wielka Brytania i Eddie the Eagle mogą coś osiągnąć w skokach – wspominał. Ludzi w białych koszulach i dobrych garniturach, którzy decydują o sporcie, nie lubi do dziś. Lord Sebastian Coe? – On też myśli tylko o wygrywaniu, nie o tych, którzy biorą udział – oceniał.

Ślub w Las Vegas

W 1992 roku ogłosił osobiste bankructwo, bo stracił sporo oszczędności w funduszu powierniczym. Nie pomogły występy w reklamach, książka „Eddie's on the Piste", nagrywanie (obiektywnie marnych) piosenek, udziały w programach typu talk-show czy próby komentatorskie. Czasem ktoś go zaprosił na odczyt, czasami prowadził lekcje narciarstwa. Postanowił uzupełnić edukację, najpierw uzyskał świadectwo ukończenia szkoły średniej, potem dostał się do lokalnego college'u dla dorosłych, wybrał prawo.

Przeszedł też transformację fizyczną. Grube szkła zniknęły z twarzy (ale okulary trzyma na pamiątkę), znalazła się firma, która zrobiła mu laserową operację oczu za darmo, w ramach promocji. Szczękę też sobie zmniejszył i cofnął, bo dentysta wytłumaczył mu, że nie ma potrzeby iść przez życie bez normalnego zgryzu. Na ostateczny szlif i wybielenie uzębienia poleciał do Budapesztu, bo tam taniej.

Z kobietami było tak, że przed igrzyskami nie był do nich śmiały, pewnie czuł się tylko na stoku narciarskim. Po Calgary dostawał wiele propozycji małżeństwa, ale oficjalny fanklub prowadziła jego siostra, więc większość listów w stylu... „jak będziesz w Birmingham, to wpadnij, czekam..." wyrzucała. Ale w nocnych klubach owszem, kobiety go poznawały i nie były obojętne.

Żonę Samanthę poznał w stacji radiowej, gdzie krótko pracował, była współprowadzącą audycję. Pobrali się romantycznie – w 2003 roku na wycieczce w Las Vegas. Wedle tamtejszej mody wszystko odbyło się w aucie, w czasie przejazdu przez kaplicę.

Mieszkają teraz z dwiema córkami w Stroud, małym angielskim miasteczku hrabstwa Gloucestershire. Dyplom prawnika jeszcze nie dał mu spodziewanych profitów, więc Michael Edwards wrócił do prac tynkarskich i przebudowy mieszkań. Nie jest drogi, wedle brytyjskich stawek. Bierze od 180 do 220 funtów za dniówkę.

Chęć grzania się w blasku sławy wcale w nim nie wygasła. Budziła się zresztą kilka razy – np. kiedy napisano o jego losach scenariusz filmowy i chciało go kupić Hollywood, a główną rolę miał zagrać Rupert Grint, czyli rudy Ron Weasley z „Harry'ego Pottera". Teraz ponoć dwa studia biją się o prawa do filmu i dlatego jest opóźnienie w realizacji.

W 2010 roku dzięki zaproszeniu Kanadyjczyków niósł olimpijski ogień w Winnipeg, w sztafecie przed igrzyskami w Vancouver. W styczniu tego roku wystąpił w programie  ITV „Splash!", skakał nawet z wieży do basenu i poszło mu lepiej niż na skoczni. Został Eddie the Seagull (Eddie Mewa). Jak się ma spory kredyt hipoteczny, to taki przydomek nie boli.

W noworocznym konkursie w Ga-Pa ma być honorowym przedskoczkiem. Poza tym skokiem i paroma próbami na więcej organizatorzy nie pozwolą. 3 grudnia skończył 50 lat. Ostatni raz skoczył 16 lat temu, więc trochę trzeba się bać.

Ponad ćwierć wieku temu wprowadził do sportu nowy typ sławy. Skoczył na igrzyskach w 1988 roku dwa razy. Najpierw na normalnej skoczni, dzień później na dużej. Zawsze było tak samo: słabe odbicie, rozpaczliwy lot, modlitwa o bezpieczne lądowanie, radość widowni, gdy się udało, i ostatnie miejsce, hen daleko za przedostatnim uczestnikiem konkursu.

Na twarzy bohatera widniał jednak ten sam chłopięcy entuzjazm. Niektórzy zobaczyli w Orle ucieleśnienie najlepszych cech brytyjskiego sportowego amatorstwa. Ojczyzna go pokochała, świat też. Następcy w promowaniu swej nieudolności mieli przetartą drogę.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Inne sporty
Za bardzo lewicowy. Martin Fourcade wycofuje swoją kandydaturę
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Inne sporty
Polskie kolarstwo. Nadzieja w kobietach i Stanisławie Aniołkowskim
pływanie
Bartosz Kizierowski trenerem reprezentacji Polski
Inne sporty
Mistrzostwa Europy. Damian Żurek i Kaja Ziomek-Nogal blisko podium
Szachy
Sukces polskiego arcymistrza. Jan-Krzysztof Duda z medalem mistrzostw świata