Na podium, oprócz Norwega, stanęli Peter Prevc i Richard Freitag, gdyby była druga seria, skakałoby w niej sześciu Polaków, ale przykładać wagi do wyników nie warto. Konkurs był meteorologiczną loterią, przypadek rządził, sędziowie dołożyli swoje, decydując się na mało uzasadnione powtórki prób Thomasa Dietharta i Andreasa Wellingera. Wyszło zamieszanie, po którym nawet pełni zapału widzowie zaczęli powoli wychodzić.
Oczywiście pogoda zawiniła. W Zakopanem powiało. Może nie halny, ale ciepłe i wilgotne podmuchy, co to jak zechcą, to każdy konkurs skoków przerwą. Odwołać zawody 23 tysiącom widzów, którzy kupili bilety (plus kilku tysiącom oglądającym skoki za ogrodzeniem, albo nawet kilkunastu, jak twierdził szef Tatrzańskiego Związku Narciarskiego Andrzej Kozak) wydawało się niemożliwością. Seria treningowa przed głównym konkursem została jednak odwołana, choć główną przyczyną nie był wiatr, tylko wysoka temperatura, która osłabiła wydajność chłodzenia torów najazdowych, zamieniając je w dwa małe potoki.
Skakali po buli
Zaczęły się zabiegi ratunkowe. Tory oszczędzono, a potem polano tuż przed startem ciekłym azotem. W kwestii wiatru zostało patrzenie z nadzieją w bure niebo. Walter Hofer, dyrektor Międzynarodowej Federacji Narciarskiej ds. skoków, był optymistą, ale to jego zawodowy obowiązek wierzyć do końca.
O godz. 14, czyli w godzinie oficjalnego startu, Jakub Wolny siadł na belce, zjechał, ledwie przeskoczył bulę. Olek Zniszczoł, Stefan Hula i Krzysztof Miętus polecieli tylko nieco dalej, ale widać było, że wiatr bawi się ze skokami. Dyrektor Hofer zarządził przerwę.
Po 40 minutach konkurs zaczął się jeszcze raz. Pierwsi na liście startowej Polacy dostali prawo powtórki, skorzystali z niego umiarkowanie. Cała czwórka niewiele przekroczyła 100 m, co jak na skocznię z rekordem 140,5 m zachwycać nie mogło.