Korespondencja z Zakopanego
Tam, gdzie kiedyś leciał Adam, słychać dziś piosenki o Stochu i widać szaliki z jego nazwiskiem. Nie trzeba już sobie wyrywać wejściówek, bo dla wszystkich wystarczy. Nie ma prezydentów z całą świtą na wybiegu skoczni. Nie ma ochroniarskich kordonów, które pomogą skoczkom przejść do szatni. Nie ma przymusu, by wszystko robić najgłośniej, każdego zawodnika klepać po ramieniu, każdemu nadawać jakiś pseudonim. Nie ma ciągłego upewniania się: nigdzie na świecie nie bawią się lepiej, prawda? A dyskoteka pod smrekami jest dodatkiem do konkursu, nie odwrotnie.
Zakopane się samo obroni. Również teraz, gdy nie ma już tego szaleństwa z najlepszych Małyszowych czasów. A może zwłaszcza teraz. Nawet gdy wypada w tak nietypowym terminie jak w tym roku: bardzo wcześnie, już na początku stycznia, tuż po Turnieju Czterech Skoczni. W czasie gdy Krupówki i okolice są jeszcze opanowane przez Rosjan i Ukraińców przyjeżdżających tutaj na bożonarodzeniowe urlopy.
– Zakopiańskie konkursy się zmieniają. Moim zdaniem na lepsze. We wszystkim się cywilizujemy, w zabawie też – mówił „Rz" Kamil Stoch po sobotnim konkursie. W foliowej torebce trzymał stos swoich zdjęć z autografami. Takie same zabrali ze sobą na Wielką Krokiew skoczkowie z różnych ekip.
– Dla nas normalne jest, że skoki ogląda po tysiąc widzów. A tu jest 20 tysięcy i traktują nas jak gwiazdy – mówił Norweg Anders Bardal, drugi w konkursie za swoim rodakiem Jacobsenem. Trzeci Stoch stracił do zwycięzcy ledwie 4,6 pkt. Czuł niedosyt, bo w ostatnich dwóch sezonach wygrywał po jednym konkursie na swojej domowej skoczni, a tym razem – mimo prowadzenia po pierwszej serii – nie udało się. Trener Łukasz Kruczek mówił, że Kamil lekko spóźnił finałowy skok.