Powiedzmy, że bywam szczęśliwa

Justyna Kowalczyk o urodzinach na obcej ziemi, o Soczi, nerwach za zamkniętymi drzwiami i zrzędzeniu.

Publikacja: 19.01.2013 10:30

Powiedzmy, że bywam szczęśliwa

Foto: ROL

W sobotę wyścig z Marit Bjoergen na 10 km stylem klasycznym w La Clusaz, ale też pani trzydzieste urodziny. Pamięta pani dwudzieste?

Justyna Kowalczyk:

Z trudem sobie przypominam. Nawet się ostatnio zastanawiałam, gdzie mogłam wtedy być. Na pewno nie w Polsce, bo ostatnie polskie urodziny to była osiemnastka. Wypadła w Jakuszycach, na zgrupowaniu. Potem już świętowałam tylko na obcej ziemi i wspomnienia się mieszają.

Dwudziestolatce było w życiu łatwiej?

Inaczej. Zbliżały się juniorskie mistrzostwa świata w Solleftea, na których miałam zdobyć pierwszy w karierze medal. Inne miałam cele w sporcie, inne plany na życie. I nagle wszystko zawirowało, zaczęło się 10 lat, które wywróciło mój świat do góry nogami.

Szybko minęło?

Dopiero ostatnie pięć lat. Jak z bicza trzasnął. Liczę od 25. urodzin, których nigdy nie zapomnę, bo wypadły w Rosji i  były celebrowane przez kilka dni. Tortów dostałam chyba z osiem, była cała grupa rosyjskich przyjaciół.

W La Clusaz też będą?

Ci, z którymi się przyjaźnię, to sprinterska grupa i nie mają czego szukać w La Clusaz. Ale serwismeni i obsługa na pewno będą. A ja rozłożę urodziny na dwie części, jedną na trasach, drugą w hotelu. Wszyscy teraz dzwonią i mówią, że składają mi życzenia wcześniej, bo w weekend będzie kolejka. Nawet rodzony brat mi to powiedział. Ale nie, nie będzie kolejki. Gdy już ochłonę po biegu, a nasi chłopcy się spakują – już w niedzielę rano wyjeżdżamy do Livigno – to usiądziemy, pośmiejemy się, powspominamy.

Z tych ostatnich pięciu lat czegoś pani żałuje?

Nie zawsze była sielanka, pomyliłam się w niektórych wyborach, ale nie chcę w tym grzebać, bo mogło być dużo gorzej. Jakoś się obroniłam, choć ostatni rok mi mocno namieszał w bilansie pięciolecia.

Dlatego, że ostatniej wiosny zwątpiła pani, czy wytrzyma do przyszłorocznych igrzysk w Soczi?

Życie tak pędzi, że decyzje właściwie podejmują się same. I widać musiało mnie to dopaść, zrobiło się mniej kolorowo. Bo te pierwsze 29 lat było superkolorowe i uśmiechnięte. Jeden rok się trafił inny. Ale z nikim bym się na życie nie zamieniła.

Uważa się pani za szczęśliwą?

Duże słowo. Chyba za duże na teraz. Powiedzmy, że bywam szczęśliwa.

Jest pani jedyną biegaczką z czołówki, która nie może łączyć biegania z normalnym życiem, bo nie ma blisko domu tras treningowych. Ale może to bycie ciągle w drodze to jest właśnie pani siła, ochrona przed kryzysami? Mogłoby się okazać, że domowa codzienność, życie pod ostrzałem wysysa więcej sił niż życie na walizkach.

Nie będę miała szansy tego sprawdzić. Ale patrzę choćby na Kristinę Smigun, która w Estonii nie była po prostu popularna – ona była tam sportowym bóstwem, noszonym na rękach. A jednak jakoś sobie z tą codziennością radziła. Mieszkała 200 metrów od trasy biegowej i rolkowej, po początkowych szaleństwach popularności spowszedniała ludziom na tyle, że mogła normalnie żyć. Też bym tak chciała. Nawet nie musi być 200 metrów od trasy, byle bliżej niż na Polanę Jakuszycką, do której jadę pięć godzin. Zresztą, nie chodzi o zimę, bo wtedy i tak by mnie nie było w Polsce, tylko o te letnie miesiące przygotowań. Gdybym miała tę trasę rolkową, o którą tak walczę, nie tęskniłabym tak bardzo, nie posypałoby mi się w życiu aż tyle spraw.

To najbardziej oczekiwany prezent?

Dla mnie już za późno, ale chciałabym trasy dla tych dzieci, które teraz zaczynają trenować. Dla rodziców tych dzieci, dla przyjaciół. Nam się często wydaje, że to głównie sportowiec się poświęca. Guzik prawda. Tak samo cierpią ludzie, którzy na niego czekają, tęsknią.

Popularność już pani w pełni oswoiła?

Nigdy mi bardzo nie przeszkadzała, bo ludzie odnoszą się do mnie dość powściągliwie. Szanują to, że rzadko jestem w Polsce. Ograniczają się do sympatycznych gestów. Fakt, cztery lata temu po MŚ w Libercu czułam się oblężona, ale to był mój problem. Przeskok do nowego świata był tak nagły, że nie zdążyłam się w tym odnaleźć. To przyszło z czasem. A popularność nie spada, przeciwnie. Od kiedy biegi są w telewizji publicznej, od kiedy jestem twarzą banku i jestem pokazywana w sytuacjach prywatnych oraz sportowych, ubrana biegowo, ubrana wyjściowo, już mi trudno przemknąć niezauważoną. Ale ja się też zmieniłam, potrafię już do tego podchodzić ze spokojem. W tylu innych sprawach walczę z wiatrakami, że w tej postanowiłam przyjmować rzeczywistość, jaka jest. A bywają sytuacje tak wzruszające, że nie jest to trudne.

Ma pani za sobą siedem lat zbierania medali, pucharów, kontraktów reklamowych, ale to przyszłoroczne igrzyska w Soczi nazywa pani najważniejszym czasem w sportowym życiu. Naprawdę będą w stanie przebić wszystkie wcześniejsze doświadczenia?

To skrót myślowy. Nie mogę przestać myśleć o Soczi, bo wiem, że każdego roku jestem coraz lepszą biegaczką. Późno zaczęłam uprawiać sport, byłam mądrze prowadzona, mam jeszcze siły, choć czasami wszystko boli. Ale jeśli moje ciało wytrzyma jeszcze rok – bo został do igrzysk już tylko rok i miesiąc – jeśli głowa nie zastrajkuje, to powinnam być tam jeszcze lepsza. Więcej: będę wreszcie na tym poziomie, na którym zawsze chciałam być. Soczi jest ważne również ze względu na sentymenty, chcę to zrobić dla mojego trenera. Ale decydujące są argumenty sportowe.

A co będzie później? Tydzień temu w Libercu zwyciężczyni sprintu Mona-Lisa Malvalehto mówiła, że sił dodaje jej dwuletnie dziecko. Pani też kiedyś przekonywała, że wyobraża sobie siebie godzącą bieganie z wychowywaniem dziecka, biegającą z butelką między treningami. Podtrzymuje to pani?

To są zwyczajne, ludzkie wybory. Jeśli życie tak się układa, że pojawia się rodzina, to sport w niczym nie przeszkadza. Jeden rok trzeba odpuścić, wiadomo. Ale jest tyle matek biegających, i to świetnie biegających, że dla mnie to też nie stanowiłoby żadnego problemu. A jeśli chodzi o Monę-Lisę, to jej powrót jest wspaniałą wiadomością. W Libercu długo płakała po zwycięstwie, mówiła, że to jej powrót do życia. Ma za sobą straszne lata, sportowo i prywatnie. Mówię szczerze: cieszę się, że w finale sprintu z nią przegrałam. Bardzo się lubimy. To jest dziewczyna z mojego rocznika, najbardziej utytułowana juniorka w historii. Ona zdobywała te wszystkie tytuły, a ja sobie gdzieś w tle biegałam. Potem Mona-Lisa się po drodze zatraciła. Dobrze, że wróciła.

A co panią chroni przed tym, żeby się nie zatracić?

Nic mnie nie chroni. Wbrew pozorom sportowcy na szczycie to są strasznie wrażliwi ludzie. Ta wrażliwość pozwala nam oddać się w całości temu, co kochamy. Odsłaniamy wszystko, wystawiamy się na cios. Moje szczęście polega na tym, że trafiałam dotychczas na dobrych ludzi.

Ale też nauczyła się już pani tak nie spalać w nerwach.

Nie, nauczyłam się tylko opóźniać reakcję. Hamować, pamiętając, że jestem osobą publiczną. Przeczekać, aż zamknę za sobą drzwi i dopiero wtedy przeżywać. Zawsze byłam emocjonalna: po słowiańsku, ale i na włoski sposób też. I mam nadzieję, że taka pozostanę. Płacę za to, ale to mi bardzo pomaga.

Trener mówi, że zaczęła go pani pilnować, żeby nie narzekał w wywiadach, bo potem ludzie mówią, że jesteście zrzędami.

Tak się składa, że mogę rozmawiać z dziennikarzami pięć godzin o pięknych sprawach, a potem karierę medialną robi tylko ta jedna uszczypliwość, która mi się wymknęła. I wychodzimy na marudzących. A gdybyśmy z trenerem tacy byli, nie przeszlibyśmy tej drogi. Gdybym była marudą, to by mnie złamał słaby hotel, ból, tysiące kilometrów do przejechania, brak izotoników. A nie złamały, dlatego jestem teraz tu, gdzie jestem. Nie mylmy szczerości z marudzeniem, to mnie wkurza. Sport zrobił się dziś tak wystudiowany, że największe gwiazdy zanim się odezwą, trzy razy zajrzą do klauzuli w umowie ze sponsorem, zastanowią się, jaki z tego wyjdzie nagłówek w gazetach i portalach. Mój język nie jest w stanie zaczekać aż tak długo. Na szczęście moi sponsorzy nigdy mi na to nie zwracali uwagi. Wiedzieli, w co się pakują. A jakbym teraz nagle zaczęła słodzić, to by ludzie pomyśleli, że zwariowałam.

W La Clusaz wraca na trasy Marit Bjoergen, po długiej przerwie, rezygnacji z Tour de Ski, wątpliwościach co do prawidłowej pracy serca. Znając Marit, to może być wasze ostatnie starcie przed mistrzostwami świata. Napięcie rośnie?

Będzie trochę pompowania emocji, bo czym byłby świat bez tego pompowania. A co ja mogę powiedzieć? Z trzech celów na ten sezon dwa już wypełniłam: wygrałam w cuglach Tour de Ski, jestem blisko Kryształowej Kuli. Zostały mi mistrzostwa świata. Dopiero po mistrzostwach powiem, czy zrobiłam w nich to, co chciałam. Czasami płacę wysoką cenę za to, że się przygotowuję do wielkich imprez metodą startową. Inni robią sobie interwały, sprawdziany gdzieś na zgrupowaniach, a ja staję do Pucharu Świata po ciężkich treningach, gdy jestem jednym wielkim zakwasem. I potem się tłumaczę z wyników. Teraz też może wyjść różnie. Ale na mistrzostwa będę wypoczęta, uśmiechnięta i gotowa do walki. Reszta mnie nie interesuje.

rozmawiał Paweł Wilkowicz

Narciarski Puchar Świata: Biegi we Francji, Skoki w Japonii

Justyna kontra Marit, czyli La Clusaz da się lubić

Biegu na 10 km stylem klasycznym Justyna Kowalczyk nie przegrała od ponad roku. Marit Bjoergen wraca wypoczęta po przerwie w startach. Wyścig ze startu wspólnego o 11.15 (TVP 2, Eurosport). Puchar w La Clusaz to był zwykle dla Justyny dopust Boży. Tuż przed świętami, na pętli ledwo usypanej ze sztucznego śniegu, w opustoszałym miasteczku, w dodatku wyścigi tutaj były stylem łyżwowym. W tym roku wszyscy odkryli to miejsce na nowo. – Śniegu w styczniu jest tutaj pod dostatkiem, trasy świetnie przygotowane, również te amatorskie, miasto tętni życiem. No i mamy wyścig klasykiem – mówi Kowalczyk. To będzie najbardziej oczekiwany bieg, od kiedy Marit Bjoergen zrezygnowała ze startu w Tour de Ski po tajemniczych zmianach rytmu serca. Takiej obsady nie było w PŚ od siedmiu tygodni – od wyścigu Ruka Triple w Kuusamo. Bjoergen, która wygrała wszystkie biegi od inauguracji sezonu do Ruka Triple mówi, że dla niej La Clusaz to nowy początek zimy. Raczej się już z Justyną nie zmierzą przed mś w Val di Fiemme. Bjoergen nie startuje w Soczi za półtora tygodnia, bo ma mistrzostwa Norwegii, nie wiadomo, czy będzie w Davos 16 i 17 lutego, w ostatni weekend przed mś. Skoczkowie startują w Sapporo (w sobotę o 8.30, i o 2 w nocy z soboty na niedzielę, Eurosport 2). Treningi w Japonii były kuriozalne: przerywane awariami sprzętu, śnieżycą, nieudolnością ekipy czyszczącej tory. Ostatecznie odwołano kwalifikacje i skoczą wszyscy zgłoszeni – 54, w tym pięciu Polaków: Kamil Stoch, Maciej Kot, Krzysztof Miętus, Piotr Żyła, Dawid Kubacki. Nie ma w Japonii lidera PŚ Gregora Schlierenzauera.

piw

pływanie
Bartosz Kizierowski trenerem reprezentacji Polski
Materiał Promocyjny
Jaką Vitarą na różne tereny? Przewodnik po możliwościach Suzuki
Inne sporty
Mistrzostwa Europy. Damian Żurek i Kaja Ziomek-Nogal blisko podium
Szachy
Sukces polskiego arcymistrza. Jan-Krzysztof Duda z medalem mistrzostw świata
Inne sporty
Polak płynie do USA. Ksawery Masiuk będzie trenował ze szkoleniowcem legend
Materiał Promocyjny
Warta oferuje spersonalizowaną terapię onkologiczną
Inne sporty
Czy to najlepszy sportowiec 2024 roku? Dokonał rzeczy wyjątkowych
Materiał Promocyjny
Psychologia natychmiastowej gratyfikacji w erze cyfrowej