Ale też nauczyła się już pani tak nie spalać w nerwach.
Nie, nauczyłam się tylko opóźniać reakcję. Hamować, pamiętając, że jestem osobą publiczną. Przeczekać, aż zamknę za sobą drzwi i dopiero wtedy przeżywać. Zawsze byłam emocjonalna: po słowiańsku, ale i na włoski sposób też. I mam nadzieję, że taka pozostanę. Płacę za to, ale to mi bardzo pomaga.
Trener mówi, że zaczęła go pani pilnować, żeby nie narzekał w wywiadach, bo potem ludzie mówią, że jesteście zrzędami.
Tak się składa, że mogę rozmawiać z dziennikarzami pięć godzin o pięknych sprawach, a potem karierę medialną robi tylko ta jedna uszczypliwość, która mi się wymknęła. I wychodzimy na marudzących. A gdybyśmy z trenerem tacy byli, nie przeszlibyśmy tej drogi. Gdybym była marudą, to by mnie złamał słaby hotel, ból, tysiące kilometrów do przejechania, brak izotoników. A nie złamały, dlatego jestem teraz tu, gdzie jestem. Nie mylmy szczerości z marudzeniem, to mnie wkurza. Sport zrobił się dziś tak wystudiowany, że największe gwiazdy zanim się odezwą, trzy razy zajrzą do klauzuli w umowie ze sponsorem, zastanowią się, jaki z tego wyjdzie nagłówek w gazetach i portalach. Mój język nie jest w stanie zaczekać aż tak długo. Na szczęście moi sponsorzy nigdy mi na to nie zwracali uwagi. Wiedzieli, w co się pakują. A jakbym teraz nagle zaczęła słodzić, to by ludzie pomyśleli, że zwariowałam.
W La Clusaz wraca na trasy Marit Bjoergen, po długiej przerwie, rezygnacji z Tour de Ski, wątpliwościach co do prawidłowej pracy serca. Znając Marit, to może być wasze ostatnie starcie przed mistrzostwami świata. Napięcie rośnie?