Decyzja o wcześniejszym powrocie zapadła w niedzielne południe i nikogo nie zaskoczyła. Już po fatalnym występie w niedokończonym sobotnim konkursie – Małysz zająłby w nim ostatnie miejsce, skoczył tylko 130 m – trener Hannu Lepistoe zwołał sztab kryzysowy. Decydujące słowo należało do mistrza, który postanowił, że spróbuje jeszcze raz.
Po porannych zawodach, przeniesionych z soboty i skróconych do jednej serii, stracił resztę złudzeń. 144,5 metra oznaczało, że trzeci raz z rzędu nie zdobędzie choćby punktu Pucharu Świata i znów przegra wyraźnie z kolegą z kadry Kamilem Stochem (12. miejsce).
Lepiej było sobie oszczędzić kolejnych nieprzyjemnych wrażeń, zwłaszcza że pogoda nie dawała wielkich nadziei, iż drugi konkurs w ogóle się odbędzie. I tak niestety było: najpierw przeniesiono go z 13.45 na 14, potem na 14.30, ale to było tylko odwlekanie tego, co nieuchronne.
Gdy Walter Hofer ogłaszał koniec zabawy, Małysz był już w Wiśle. Ma tam odpoczywać do czwartkowych kwalifikacji w Zakopanem. Musi w nich wystartować, bo w Harrachovie stracił miejsce w pierwszej dziesiątce Pucharu Świata. Przyjeżdżał tu jako dziewiąty skoczek PŚ, wyjechał jako 12. – Adam robi błąd przy wyjściu z progu. Jest zbyt pochylony, narty idą w dół i stąd się biorą kłopoty. Nie chcieliśmy tego błędu utrwalać, powrót do domu był najlepszą decyzją – mówi drugi trener kadry Łukasz Kruczek.
Po Harrachovie wiadomo już, że od mistrza na razie nie należy niczego wymagać, bo załamanie formy jest poważne. W sobotę Małysz, przebiegając obok dziennikarzy w płaszczu przeciwdeszczowym, z kapturem naciągniętym na nos, rzucił tylko: – Nie ma o czym mówić, katastrofa. W niedzielę w ogóle nie chciał rozmawiać.