Zła informacja ze Sztokholmu jest taka, że Majdić wygrała tam łatwo i prowadzi w klasyfikacji finału PŚ z przewagą 26 sekund nad Kowalczyk, zdobyła też 24 pkt PŚ więcej niż Polka. Ale jest i dobra wiadomość: to już koniec sprintów na ten sezon.
W Falun od jutra do niedzieli będzie do przebiegnięcia 22,5 km, w trzech etapach, z ostrymi podbiegami. Czyli to co Polka lubi. W Sztokholmie dostała wszystko, czego nie znosi: sprint w centrum miasta, na wysypanym w ostatniej chwili śniegu, przy kilku stopniach ciepła.
Podczas półfinału, w którym zaczęły się nieszczęścia Kowalczyk, wody w torach było już tyle, że spod nart tryskały małe fontanny. Na zacienionych podbiegach ta woda zamarzała i nagle Polka zaczęła zostawać z tyłu, choć we wcześniejszych biegach nie dała żadnego powodu, by martwić się o jej formę.
Eliminacje przebrnęła bez trudu, zajmując w nich czwarte miejsce. Majdić była dziewiąta. W ćwierćfinale Kowalczyk zajęła drugie miejsce w najszybszym biegu, przegrywając tylko z Aino Kaisą Saarinen. A Majdić miała problemy, w ćwierćfinale liderka Pucharu Świata upadła na zakręcie po zderzeniu z jedną z rywalek. Zdążyła jednak dobiec do mety na miejscu dającym awans.
Półfinały to była już zupełnie inna historia. Zaczęły się koszmarem Polki, która zsuwała się na każdym podbiegu, walcząc raczej z nartami niż z rywalkami, i na ostatnich metrach zupełnie się poddała, a skończyły przekonującym zwycięstwem Majdić. Polce został tylko finał pocieszenia, w którym narty niosły ją już lepiej, walczyła do końca o trzecie miejsce, ale przybiegła na metę czwarta. – Nie mogliśmy testować nart podczas zawodów, bo trasa była zamknięta. Przed półfinałem zaryzykowaliśmy, i nie trafiliśmy – przyznał serwismen Polki Ulf Olsson. I dodał, że na trasach w Falun będzie zupełnie inaczej.