Narzekają, krytykują i znów startują. Tour de Ski to ból, znużenie biegiem i podróżami, ale też prestiż, dużo pieniędzy i jeszcze więcej punktów: blisko jedna trzecia z puli na cały sezon.
Mało kto potrafi się takiej mieszance oprzeć, choć co roku przed finałową wspinaczką na Alpe Cermis słychać jeden jęk i skargę, że biegami w FIS rządzą sadyści. W tym roku zrezygnowała tylko jedna gwiazda: Marit Bjoergen. Liderka Pucharu Świata trzyma się pomysłu z poprzedniego sezonu, gdy na przełomie roku trenowała, a nie startowała, i potem w Vancouver zdobyła pięć medali. Ale już zapowiedziała, że za rok wystartuje, by zdobyć jedyne trofeum, jakiego jej jeszcze brakuje.
Justyna Kowalczyk też narzeka, mówi że Alpe Cermis nienawidzi, czasem w żartach rzuci, że za rok już nie przyjedzie. I startuje w każdym Tourze. Co sezon była w nim wyżej, aż do zwycięstwa rok temu.
Tour de Ski jest tą granicą, za którą Polka zaczyna wymagać od siebie wygrywania, i najlepszym treningiem. – Jest tak ciężko, że ciągle się pojawiają myśli, czy nie odpuścić. A z drugiej strony miło pomyśleć, że niewiele jest takich dziewczyn, które ukończyły wszystkie wyścigi. Więc staję na starcie w Oberhofie z obawami, ale też chęcią dowiedzenia się czegoś o sobie – mówi „Rz” Kowalczyk.
Podczas przerwy świątecznej trenowała podbieg pod górę stromą jak Alpe Cermis. Z konieczności: do trasy treningowej w Zakopanem było daleko, więc kilka razy wspięła się na Śnieżnicę, stok zjazdowy niedaleko Kasiny Wielkiej. – Trzeba sobie jakoś radzić. W wymyślaniu takich zastępczych treningów jestem niezła.