Rywalki goniły, ona cierpiała, zabrakło sił, by pobiec, jak zaplanowała, ale liczy się zwycięstwo. Startowały w Toblach na 15 km stylem dowolnym w kolejności i według przewag z klasyfikacji Tour de Ski, liczyło się, kto pierwszy dotrze do mety, nieważne w jakim czasie. Justyna Kowalczyk za metą uśmiechnęła się z ulgą. Po kryzysie w biegu łączonym, niepowodzeniu w sprincie, przyszła trzecia etapowa wygrana – ta, która sprawia, że zwycięstwo w całym wyścigu jest już na wyciągnięcie ręki.
Justyna jest na dwa biegi przed końcem TdS o 27 sekund przed Arianną Follis, 32 przed Marianną Longą, 34 przed Charlotte Kallą. A w sobotę, po dniu przerwy, jest w Val di Fiemme specjalność Kowalczyk, bieg na 10 km klasykiem ze startu wspólnego.
Justyna może być nie tylko pierwszą narciarką, która obroni tytuł w Tourze. Ma szansę zrobić to, nie oddając czerwonej koszulki liderki od prologu w Oberhofie aż do mety na Alpe Cermis. A bywały takie Toury, choćby rok temu, w których czerwona koszulka przechodziła z rąk do rąk co etap. – W tamtym roku więcej biegów zepsułam, od początku do końca nic nie było pewne, a jednak wspominam wyścig jako łatwiejszy. Bycie faworytem bywa nieznośne – mówi „Rz” Kowalczyk.
[srodtytul]Fatum wisi[/srodtytul]
Szczególnie nieznośne było wczoraj w Toblach. Podczas etapu wymyślonego po to, by liderka, jeśli ma dużą przewagę, pożegnała się z nią przed finałem w Val di Fiemme. Justyna była o 40 sekund przed drugą Petrą Majdić i wiedziała, że na krętej trasie przez las będzie cały czas sama.