Pierwszy raz od 2009 roku Justyna Kowalczyk nie wjedzie do Val di Fiemme jako liderka Tour de Ski. Ale wciąż jest na dobrej drodze do zwycięstwa
To najlepszy Tour w krótkiej historii. Thriller wciąż bez punktu kulminacyjnego i bez rozstrzygnięć. Nikt tu jeszcze, wbrew krzykliwym tytułom, nikogo nie znokautował, ani zapewne nie znokautuje. Zanosi się na walkę do ostatnich podbiegów finału, najbardziej emocjonujące zakończenie od 2009 roku, gdy Aino Kaisa Saarinen długo nie chciała się uznać za pokonaną przez Virpi Kuitunen.
Na razie napięcie ciągle rośnie, a na scenie zostały już tylko one dwie: Marit Bjoergen, która właśnie została liderką i ustanowiła rekord czterech etapowych zwycięstw z rzędu, i Justyna Kowalczyk, która w czwartek na 15 km stylem dowolnym, w konkurencji za którą nie przepada, odpowiadała na każdy atak Norweżki aż do ostatniego wzniesienia przed metą. Na stadionie Bjoergen wypracowała sobie 2 sekundy przewagi (ruszyła na trasę 4,9 s za Justyną) i razem z bonusem prowadzi z przewagą 7 s. Przed dwoma etapami w Val di Fiemme to tyle co nic. Samych bonusowych sekund będzie w sobotę do zebrania aż 45 (bieg na 10 km stylem klasycznym zaczyna się o 15, 45, TVP 2 i Eurosport).
A w niedzielę - spotkanie ze ścianą na Alpe Cermis (ruszą o 12.30). Justyna ma tam swój wzór na sukces. Marit Bjoergen dotychczas go nie miała, podczas jednej ze wspinaczek, właśnie we wspomnianym 2009 roku, straciła tam do Kowalczyk trzy minuty. Wiadomo, że tamtej Marit już nie ma. Wymyśliła się na nowo, bije rekordy. Ale jeśli po kilku kilometrach jazdy po płaskim dotrą na Alpe Cermis razem, to większe szanse ma jednak Justyna. W sobotę w stylu klasycznym też ma szansę odbić koszulkę liderki. Dlatego Bjoergen próbowała ją zgubić w czwartek. – Narty nie jechały mi najlepiej, nie mogłam jej odskoczyć – mówiła za metą. Tam podziękowały sobie za walkę, wyciągnęły do siebie ręce. Zrobiły swoje: Therese Johaug została daleko z tyłu. W samotnej jeździe straciła do nich kolejną minutę. Odrobić blisko 3,5 minuty w sobotę i niedzielę – to już wydaje się niemożliwe. Zwłaszcza dla takiej Johaug, jaką widzimy od kilku dni: zniechęconej, wymęczonej.
Kowalczyk wyruszyła z Toblach do Val di Fiemme tuż po czwartkowym biegu. Dziś będzie trenowała na trasie zmienionej w porównaniu do poprzednich lat. Przebudowano ją na mistrzostwa świata, które odbędą się tam za rok. Zamiast trzech pętli po 3,3 km są dwie 4,5-kilometrowe, zaczynają się serią krótkich podbiegów, jest tu gdzie uciekać. Justyna, choć 10 km klasykiem uważa za swój koronny dystans, z trasami w Val di Fiemme długo była na bakier. Nawet w pierwszym zwycięskim Tourze na 10 km się wywróciła, oddała prowadzenie Petrze Majdić i walkę o zwycięstwo odłożyła do Alpe Cermis. Dopiero rok temu zrobiła sobie z przedostatniego etapu paradę, uciekając razem z Johaug reszcie stawki. Wtedy końcowe zwycięstwo miała zapewnione właściwie już przed ruszeniem na wspinaczkę. W tym roku, czegokolwiek by nie dokonała w sobotę, raczej na taki komfort nie ma co liczyć. I którakolwiek z nich wygra, aż żal ten Tour kończyć.