Organizatorzy są konserwatywni i od czasu wprowadzenia systemu KO w pierwszej serii żadnych zagrań pod publiczkę nie próbują, a jednak turniej mocy przyciągania nie traci. Można być przypadkowym mistrzem świata, nawet mistrzem olimpijskim. Turnieju przypadkiem wygrać się nie da.
Wielu kibiców, którym ze skokami nie po drodze, dla tych turniejowych dni robi wyjątek. Zwłaszcza dla Garmisch-Partenkirchen w Nowy Rok. Konkurs w Ga-Pa jest jak koncert wiedeńskich filharmoników. Był, jest, będzie. I bije rekordy oglądalności.
To właśnie w Ga-Pa, za kilka dni, turniejowi stuknie sześćdziesiątka. Bo właśnie w Partenkirchen, a nie jak każe późniejsza tradycja – w Oberstdorfie, zaczynał się 1 stycznia 1953 roku pierwszy TCS. I już wtedy było pod skocznią 20 tysięcy widzów.
Jeszcze żył Stalin i Rosjanie stali wokół Wiednia, jeszcze się Zachód bał, że Austria może być europejską Koreą, i gromadził broń, jeszcze oba turniejowe kraje były poszatkowane na strefy okupacyjne. Amerykanie mieli pod swoją kontrolą Oberstdorf, Ga-Pa i Salzburg (do dziś mają bazę po drodze z Oberstdorfu do Garmisch i można posłuchać w samochodzie Radia US Army), Francuzi Innsbruck.
Turniej połączył to, co najlepsze, w tradycji skoków po obu stronach granicy. Noworoczne zawody w Ga-Pa, dużo starsze od TCS, podobnie jak konkursy w Bischofshofen w Trzech Króli. A w okolicy Innsbrucka zdarzały się nawet już w tamtych czasach skoki przy sztucznym świetle. Tylko Oberstdorf był trochę na doczepkę. Dziś to najprzyjemniejsze z turniejowych miejsc. Dojazd wprawdzie gorszy niż zakopianką, ale nie chce się potem wyjeżdżać.