Nikt w narciarstwie klasycznym nie zarabia tak dobrze jak on, nikt nie jest głośniejszy od niego, nikt tak nie drażni i nie dzieli. Nawet Norwegowie mają już czasami dość cyrku Northuga – tych bufonad i szyderstw ze Szwedów, którymi Petter karmi skandynawskie tabloidy.
Nie oszczędzi ani króla Karola Gustawa, ani króla nart Gunde Svana, rywali upokarza, zatrzymując się przed metą i czekając na nich. Albo grając na nosie, jak to zrobił w jednym z wyścigów sztafet. To dlatego kibiców z jego fanklubu można poznać w Val di Fiemme po nosorożcu narysowanym na kamizelce. I po haśle „La menn vaere menn", czyli – niech mężczyźni będą mężczyznami.
Ale są też w Val di Fiemme norwescy kibice, których pierwsze porażki Pettera w mistrzostwach cieszyły prawie tak jak zwycięstwa Marit Bjoergen. Bo oni odnajdują się w tej Norwegii, którą reprezentuje Marit – tej, która nie zapomniała, kim kiedyś była. A nie tej spod znaku Pettera – rozpuszczonej bogactwem.
Northug zaczął mistrzostwa od porażki z Nikitą Kriukowem w sprincie, w biegu łączonym został bez medalu, a w drużynowym sprincie nawet nie awansował do finału, bo biegnący z nim Pal Golberg miał fatalny dzień. Udało się dopiero wczoraj, w wielkim stylu. Wyprzedził Szweda Johana Olssona, trzeci był Norweg Tord Asle Gjerdalen. To było pierwsze w Val di Fiemme norweskie złoto w męskich biegach.