„Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam" – niosło się chóralnie wzdłuż trasy na Polanie Jakuszyckiej, gdy polska królowa zimy pewnie zmierzała po zwycięstwo w swojej ulubionej konkurencji. Po dekoracji przyszedł czas na część nieoficjalną: duży tort i jeszcze większy bukiet róż.
– Może nie widać tego po mnie, ale jestem bardzo wzruszona. Dla takich chwil się trenuje – cieszyła się Kowalczyk, poprawiając reportera TVP, że to nie 31., ale 18. urodziny. Pierwszy raz od 13 lat obchodziła je w Polsce.
Organizatorzy zawodów robili, co mogli, by ten szczególny dla niej dzień zapamiętała na długo. Walka z pogodą była bardzo trudna. W sobotę po rywalizacji sprinterów na jeden z podbiegów weszła grupa biegaczy amatorów, w nocy trzeba było obstawić trasę ochroną.
– Nie pamiętam, by śnieg był tak ciężki jak dzisiaj. Ledwo stoję na nogach. Ale podczas biegu miałam wszystko pod kontrolą. Dobrze rozłożyłam siły, trzeba pamiętać, że dystans wynosił nie 10, ale blisko 11 km. Był tak męczący, że prawie nie słyszałam dopingu kibiców. Dotarł do mnie dopiero na mecie – dzieliła się wrażeniami Kowalczyk po swoim 30. zwycięstwie w Pucharze Świata.
Pod nieobecność Marit Bjoergen (do Szklarskiej Poręby oprócz Norweżek nie przyjechały też Szwedki i Finki) Polka była zdecydowaną faworytką biegu i już po trzech kilometrach zaczęła uciekać rywalkom. Na metę dotarła ponad 40 s przed Rosjanką Julią Czekaliewą.