Kawioru nie było

Czwarte miejsce polskich skoczków w konkursie drużynowym.

Aktualizacja: 18.02.2014 09:44 Publikacja: 18.02.2014 00:01

Korespondencja z Soczi

Wygrali Niemcy przed Austriakami i Japończykami. Kolejnego medalu żal, ale Kamilowi Stochowi i pozostałym dziękujemy – dali nam świetne igrzyska.

Gdyby konkurs drużynowy zaczynał olimpijską rywalizację skoczków, a po czwartym miejscu przyszły złote medale Kamila Stocha, pękalibyśmy z dumy. Kolejność zawodów była jednak odwrotna, może dlatego ze skoczni olimpijskiej odjeżdżaliśmy z małym niedosytem, choć przecież drużyna Łukasza Kruczka zajęła najwyższe w historii miejsce w tej konkurencji.

Piotr Żyła w pierwszej serii miał zaledwie dziewiąty wynik w swej grupie na dwunastu rywali, Kamil Stoch, nasz mistrz nad mistrze, odbił się od powietrza, a nie z progu i potem ratował skok tak, jak tylko on potrafi. Uratował, ustanowił coś w rodzaju rekordu świata w skoku bez odbicia (130,5 m), co dało czwarty wynik serii. Właściwie każdemu można przyczepić łatkę, że gdzieś coś spóźnił, przyspieszył czy nie przypilnował i z tych małych strat zrobiła się większa, taka, która zabrała medal.

Jednak konkurs był dobry, jak to tylko czasem w rywalizacji zespołowej się zdarza. Polacy walczyli do ostatniej próby. Tym, którzy nie wierzą, trzeba podsunąć dowód: łączne wyniki drugiej serii. Wygrała ją Polska przed Niemcami i Austrią. Różnice były takie, że jedna gorsza nota sędziowska lub podmuch wiatru mogły zmienić kolejność.

Wiele się działo na skoczni w Esto-Sadok lub, jak kto woli, na grzbiecie góry Aibga. Subtelności taktyki, wzloty i upadki, poświęcenie i krzyki zawodu. Ryzykowny był pomysł austriackiego trenera Norwegów, który na pierwszą zmianę wystawił najlepszego, Andersa Bardala, więc Norwegia prowadziła, a potem spadała, co samo w sobie podnosiło emocje.

Dużo było dalekich skoków, bo na pożegnanie skoczni z igrzyskami sędziowie postanowili zadbać o atrakcje, podnosili belkę nieco śmielej i wiatr tym razem się z nimi zgodził. Tylko publiczności było mniej niż na konkursach indywidualnych, bo Rosjanie nie do końca uwierzyli w siłę swojej „kamandy". Gdyby mierzyć zainteresowanie widzów poziomem wytwarzanego przez nich hałasu, to tym razem najaktywniejsi byli chyba Japończycy. W miejscu dla dziennikarzy też pokonali wszystkich, jak chcieli, liczebnie i wokalnie.

Mieli prawo marzyć o dniu chwały, bo Noriaki Kasai i spółka wydawali się bardzo mocni, lecz trzeba patrzeć na historię skoków, trzeba doceniać tych, którzy w drużynie widzą największą wartość. Niemcy zaczęli od przeciętnego skoku Andreasa Wanka, lecz potem seria po serii wyrywali rywalom zwycięstwo. Druga próba i już drugie miejsce, w połowie konkursu objęli prowadzenie i nie oddali go do końca. To nie slogan, że oni w zespole są silniejsi. Marinus Kraus wygrał obie swojej serie, Andreas Wellinger jedną, Severin Freund miał nerwy z żelaza, choć skakał na końcu z najlepszymi i musiał przeciwstawić się goniącym zaciekle Austriakom.

Z Austrią, która wreszcie odzyskała trochę dumy, też jest dziwna sprawa: skłóceni i sfrustrowani po konkursach indywidualnych odzyskali rezon, byli znów drużyną, nawet Gregor Schlierenzauer dołączył do reszty, i chociaż nie był liderem (był nim Thomas Diethart, chłopak z różową świnką na szczęście za pazuchą, zwycięzca 62. Turnieju Czterech Skoczni), ale wykazał więcej bojowości niż zwykle i może uratował posadę trenera Alexandra Pointnera.

Z polskiego punktu widzenia zadecydowała pierwsza runda skoków, ta, w której wszystkim poszło gorzej. Taka uroda konkursów drużynowych, że mniej się patrzy na odległości, bardziej na różnice punktowe. Polacy do końca wierzyli w odmianę, w ten choćby brązowy krążek. Ci, co zaczynali, nie szli do dziennikarzy, tylko szybko do szatni. Stali, czekali do drugiej próby Kamila Stocha, bo to sport, bo trzeba być blisko kolegów, bo nadziei nikt nie zdusi.

Ostatnia seria w konkursie drużynowym, ta, w której zaczyna ekipa nr 8, a kończą liderzy, zwykle jest najciekawsza. Tym razem nie zmieniła jednak wiele, tylko Słoweńcy, jak można było przypuszczać, wyskoczyli przed Norwegów, na piąte miejsce. Kamil Stoch skoczył już bez przygód swoje 135 m, zrobił, co należało, ale wiedzieliśmy, że tym razem fety nie będzie. Nie zawsze jest kawior i szampan. Potem Kasai, Schlierenzauer i Freund rozstrzygali o kolejności na podium. To chyba jakaś nowa sędziowska moda, by decydującą notę podawać z wyraźnym opóźnieniem.

Monitory podały ją też nietypowo: od wyświetlenia noty Austrii i przy niej miejsca nr 2. Niemcom więcej nie było trzeba, by rzucić się na siebie i całować śnieg. Są mistrzami, zabrali tytuł Austriakom, patrząc w przód, może to i dobrze dla skoków, że w bogatym kraju zainteresowanie tym sportem nie zgaśnie.

„Ruskie Gorki" ze swym położeniem na wysokim zboczu nad miasteczkiem, gołym betonem, czerwoną kolejką gondolową nad głowami widzów, światłami tysięcy reflektorów i wielką nowoczesną wytwórnią śniegu za pobliskim płotem zapamiętamy długo. To, że polskie pożegnanie było też pobudką ze złotego snu, również zostanie w pamięci.

Ciekawe, czy wkrótce zawita tutaj Puchar Świata, jeśli tak, okazja do korekty wspomnień będzie doskonała.

pływanie
Mistrzostwa świata w pływaniu. Brązowy medal Krzysztofa Chmielewskiego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Szachy
Dommaraju Gukesh mistrzem świata w szachach. Generacja Z przejmuje władzę
Pływanie
Mistrzostwa świata w pływaniu. Polacy zaczęli od dwóch medali
Inne sporty
Baseballista zarobi najwięcej w historii. Kontrakt, który przyćmił wszystkie inne
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Inne sporty
Indie kontra Chiny. Szachowa gra o tytuł w cieniu Norwega, którego pokonała nuda