Wiele się działo na skoczni w Esto-Sadok lub, jak kto woli, na grzbiecie góry Aibga. Subtelności taktyki, wzloty i upadki, poświęcenie i krzyki zawodu. Ryzykowny był pomysł austriackiego trenera Norwegów, który na pierwszą zmianę wystawił najlepszego, Andersa Bardala, więc Norwegia prowadziła, a potem spadała, co samo w sobie podnosiło emocje.
Dużo było dalekich skoków, bo na pożegnanie skoczni z igrzyskami sędziowie postanowili zadbać o atrakcje, podnosili belkę nieco śmielej i wiatr tym razem się z nimi zgodził. Tylko publiczności było mniej niż na konkursach indywidualnych, bo Rosjanie nie do końca uwierzyli w siłę swojej „kamandy". Gdyby mierzyć zainteresowanie widzów poziomem wytwarzanego przez nich hałasu, to tym razem najaktywniejsi byli chyba Japończycy. W miejscu dla dziennikarzy też pokonali wszystkich, jak chcieli, liczebnie i wokalnie.
Mieli prawo marzyć o dniu chwały, bo Noriaki Kasai i spółka wydawali się bardzo mocni, lecz trzeba patrzeć na historię skoków, trzeba doceniać tych, którzy w drużynie widzą największą wartość. Niemcy zaczęli od przeciętnego skoku Andreasa Wanka, lecz potem seria po serii wyrywali rywalom zwycięstwo. Druga próba i już drugie miejsce, w połowie konkursu objęli prowadzenie i nie oddali go do końca. To nie slogan, że oni w zespole są silniejsi. Marinus Kraus wygrał obie swojej serie, Andreas Wellinger jedną, Severin Freund miał nerwy z żelaza, choć skakał na końcu z najlepszymi i musiał przeciwstawić się goniącym zaciekle Austriakom.
Z Austrią, która wreszcie odzyskała trochę dumy, też jest dziwna sprawa: skłóceni i sfrustrowani po konkursach indywidualnych odzyskali rezon, byli znów drużyną, nawet Gregor Schlierenzauer dołączył do reszty, i chociaż nie był liderem (był nim Thomas Diethart, chłopak z różową świnką na szczęście za pazuchą, zwycięzca 62. Turnieju Czterech Skoczni), ale wykazał więcej bojowości niż zwykle i może uratował posadę trenera Alexandra Pointnera.
Z polskiego punktu widzenia zadecydowała pierwsza runda skoków, ta, w której wszystkim poszło gorzej. Taka uroda konkursów drużynowych, że mniej się patrzy na odległości, bardziej na różnice punktowe. Polacy do końca wierzyli w odmianę, w ten choćby brązowy krążek. Ci, co zaczynali, nie szli do dziennikarzy, tylko szybko do szatni. Stali, czekali do drugiej próby Kamila Stocha, bo to sport, bo trzeba być blisko kolegów, bo nadziei nikt nie zdusi.
Ostatnia seria w konkursie drużynowym, ta, w której zaczyna ekipa nr 8, a kończą liderzy, zwykle jest najciekawsza. Tym razem nie zmieniła jednak wiele, tylko Słoweńcy, jak można było przypuszczać, wyskoczyli przed Norwegów, na piąte miejsce. Kamil Stoch skoczył już bez przygód swoje 135 m, zrobił, co należało, ale wiedzieliśmy, że tym razem fety nie będzie. Nie zawsze jest kawior i szampan. Potem Kasai, Schlierenzauer i Freund rozstrzygali o kolejności na podium. To chyba jakaś nowa sędziowska moda, by decydującą notę podawać z wyraźnym opóźnieniem.