Twórca wyścigowej potęgi przetrwał widmo bankructwa, wyrzucenie z własnego zespołu przez nowego inwestora, śmiertelne wypadki swoich kierowców czy wreszcie osobisty dramat – czterokończynowy paraliż po wypadku drogowym. Dopóki zdrowie pozwalało, żelazną ręką prowadził swoją ekipę w drodze po kolejne triumfy.
To, jak ważny był dla zespołu, mogliśmy w pełni docenić dopiero w czasach, gdy dziedzictwo życia pozostawił w rękach innych – najpierw brytyjskiego biznesmena Adama Parra, a następnie córki Claire. Mizerniało wszystko w iście wyścigowym tempie.
We wrześniu 2020 roku rodzina Williams ostatecznie pozbyła się zespołu, sprzedając go amerykańskiej firmie inwestycyjnej Dorilton Capital. Nowi właściciele stawiają ekipę na nogi, zachowując jej historyczną nazwę. Na dwa wyścigi przed końcem sezonu 2021 mają już praktycznie w kieszeni ósmą lokatę w klasyfikacji konstruktorów, a poprzednie trzy lata Williams kończył na dziesiątej, ostatniej pozycji – rok temu z zerowym dorobkiem. W sezonie 2019 jedyny punkt, ostatni dla Williamsa jako rodzinnego zespołu, wywalczył Robert Kubica.
Interesy z budki
Tradycje zespołu Williams sięgają końcówki lat 70., ale założyciel ekipy już przez wcześniejsze dziesięć lat próbował zaistnieć w wyścigowym świecie. Wyrzucali go drzwiami, a on wracał oknem, cudem znajdując pieniądze na kupno używanych wyścigówek innych zespołów, które następnie wystawiał w barwach swojej ekipy.
W padoku przylgnęła do niego łatka nieudacznika, próbującego za wszelką cenę utrzymać się w świecie Grand Prix. Owszem, zdarzały się pojedyncze sukcesy – w sezonie 1969 jego przyjaciel Piers Courage wywalczył drugie lokaty w Grand Prix Monako i Grand Prix USA – ale działalność zespołu Frank Williams Racing Cars przypominała wciąż walkę o przetrwanie.