Sędziowie punktowali jednogłośnie na korzyść Kazacha Gołowkina w walce z Danielem Jacobsem. Wypełniona Madison Square Garden (19 939 widzów) wyraziła swoje niezadowolenia gwizdami, bo Jacobs to chłopak z sąsiedztwa, nowojorczyk z Brooklynu, więc reakcja zrozumiała, tym bardziej że walka była wyrównana, a wygrana Gołowkina nieznaczna.
30-letni Jacobs (32-2, 29 KO) uważał wprawdzie, że to on zasłużył na zwycięstwo, ale trudno mu się dziwić, bo spisywał się w tym pojedynku lepiej, niż oczekiwano. W czwartej rundzie leżał wprawdzie na deskach, ale szybko się poderwał; jak powiedział później dziennikarzom: – Pomyślałem, że on wcale nie bije tak mocno. Rzuciłem mu nawet w twarz, że musi mnie zabić, żeby wygrać.
Jacobs jak mało kto ma prawo uważać się za życiowego twardziela. W 2011 roku zdiagnozowano u niego raka kości, istniało realne zagrożenie życia, ale wyszedł zwycięsko z tego pojedynku. I przed walką z Gołowkinem podkreślał: – Aby go pokonać, musisz być twardy psychicznie. A ja po tym, co przeszedłem, jestem twardy.
I bez wątpienia to udowodnił. Zdecydowanym faworytem był przecież Giennadij Gołowkin (37-0, 33 KO), posiadacz trzech mistrzowskich pasów (WBC, WBA, IBF) w wadze średniej. Król nokautu z Karagandy zdaniem ekspertów miał wygrać przed czasem, uważano, że Jacobs ugnie się przed potężnymi uderzeniami „GGG" trenowanego w Kalifornii przez Abela Sancheza.
Ten jednak boksował znakomicie, często zmieniając pozycję na odwrotną. Jacobs jest 5 cm wyższy, ma 7,5 cm większy zasięg ramion i świetną pracę nóg. Taktycznie bił się perfekcyjnie, jeśli czegoś zabrakło, to chyba bardziej zdecydowanych kontrataków. Ale do tej pory nikomu się jeszcze nie udało zepchnąć Gołowkina do głębokiej defensywy.