Japonię nazywają „Krajem Wschodzącego Słońca", ale jej przybrana córka, w połowie Haitanka, Naomi Osaka przez ponad godzinę przekonywała nas w Paryżu, że nad nią słońce właśnie zaszło. Jeśli ktoś nie wie, jak wyglądają na korcie senność i smutek, to we wtorek miał okazję się dowiedzieć.
Przez ponad godzinę liderka światowego rankingu, zwyciężczyni dwóch ostatnich turniejów wielkoszlemowych robiła wszystko, by widzowie bardziej niż jej dobrego zagrania oczekiwali, że wreszcie się rozpłacze. Obudziła się w samą porę.
Pierwszego seta przegrała 0:6, w drugim jej rywalka Słowaczka Anna Karolina Schmiedlova (nr 90 WTA) dwukrotnie miała ją na widelcu. Prowadziła 5:4 i 6:5, w obu przypadkach serwowała i szansy nie wykorzystała. Dopiero wtedy zobaczyliśmy Osakę, jaką pamiętamy z Nowego Jorku i Melbourne – może jeszcze nie pod względem poziomu gry, ale już znowu z pięścią w górze i ogniem w oczach. Dzięki temu wygrała drugiego seta i mecz 0:6, 7:6 (7-4), 6:1.
Osaka to nietypowa tenisowa kariera – wygrała tylko trzy turnieje, ale w tym dwa wielkoszlemowe. – Do Paryża też przyjechałam, by zwyciężyć, choć zdaję sobie sprawę, że moje dotychczasowe rezultaty w tym turnieju do takiego optymizmu nie upoważniają. Ale na US Open w ubiegłym roku też nie jechałam jako faworytka, życie przyzwyczaiło mnie do niespodzianek – mówiła Japonka wychowana w USA. Była o krok od sprawienia największej, ale tym razem uciekła spod topora.
Magda Linette ma fatalną wiosnę, odpadała w pierwszych rundach czterech ostatnich turniejów, trudno więc było o wielki optymizm przed meczem z Francuzką Chloe Paquet (166 WTA), która do turnieju głównego dostała się dzięki dzikiej karcie.