Jeszcze nie zapomniano porażek Szwajcara z Davidem Nalbandianem w halowych turniejach Masters w Madrycie i Paryżu, a już trzeba opisywać przegraną z kolejnym tenisistą.
Roger Federer został pokonany przez Chilijczyka, z którego już żartowano jak niegdyś z Vitasa Gerulaitisa, który dopiero po 16 porażkach z Jimmym Connorsem mógł powiedzieć pamiętne zdanie: – Nikt nie wygrywa ze mną 17 razy z rzędu! Od poniedziałku Gonzalez może twierdzić, że nikt z nim nie wygrywa 11 razy z rzędu.
Aż do tie-breaka drugiego seta niewiele zapowiadało tak interesujący zwrot akcji. Tenisista z Chile serwował jednak nadzwyczaj pewnie, objął prowadzenie 6-0 i nawet najgorsze wspomnienia nie mogły spowodować, by stracił tak wysoką przewagę. – Miałem mnóstwo motywacji. To był mój czas. Kluczową sprawą był serwis i to, że nie bałem się grać tak, jak lubię najbardziej – mówił zwycięzca.
W jego przypadku sprawa ulubionego zagrania jest jasna. Na kort po stronie Federera spadały piłki potężnie uderzane z forhendu, z którego słynie Gonzalez. Z rosnącą wiarą w siebie Chilijczyk ruszył do gry w trzecim secie, już na początku dwa razy miał szanse na zdobycie gema przy serwisie rywala.
Nie wykorzystał ich, ale także Federer nie potrafił zmusić przeciwnika do zmniejszenia nacisku. Raz za razem Gonzalez zdobywał punkty, po których Szwajcar mógł tylko patrzeć bezradnie za umykającymi piłkami, wyglądało na to, że mistrza ogarnęło zniechęcenie. Gdy tenisista chilijski objął prowadzenie 6:5, 40:0 i serwował, największego wroga miał we własnych nerwach. Zapłacił za to podwójnym błędem serwisowym, lecz po drugiej piłce meczowej mógł się cieszyć.