W większości dyscyplin ludzie gotowi są na czyny heroiczne, byle tylko na igrzyska pojechać, a tu zdrowy, nieźle dysponowany tenisista w ogóle nie brał pod uwagę sierpniowej wyprawy do Chin. Po prostu obrona wywalczonego przed czterema laty medalu olimpijskiego niezbyt go interesowała. Został w kraju, bo postanowił przygotować formę na ważniejszy dla niego wielkoszlemowy US Open.
Z telewizyjnego stanowiska komentatorskiego śledziłem z bliska turnieje tenisowe igrzysk w Barcelonie 1992 i w Atlancie 1996. Na podium stawali tam autentyczni gwiazdorzy – Andre Agassi, Lindsay Davenport czy Jennifer Capriati. Było jednak i tak, że w decydujących pojedynkach występowali gracze z drugiego albo i trzeciego szeregu.
Co pewien czas powraca dyskusja, czy tenis i kilka innych, podobnych mu dyscyplin pasuje do programu igrzysk. Z feerii pięknych telewizyjnych obrazków zapamiętamy na pewno wiele frapujących pojedynków i kilka nietuzinkowych postaci, nie przypuszczam jednak, by w jakikolwiek sposób dołączyła do tego katalogu obowiązkowych wspomnień akurat moja ukochana dyscyplina. Choć pojechało do Chin wyjątkowo wiele tenisowych gwiazd, żadna nie zabłysła tam tak, jak należało oczekiwać.
Ponieważ sytuacja powtarza się podczas kolejnego olimpijskiego turnieju, diagnoza może być tylko jedna: tenis, skądinąd ogromnie popularny, do olimpijskiej układanki wyraźnie nie pasuje. Za kilkanaście lat jakiś telewizyjny komentator, wspominając rywalizację pekińską, pewnie będzie miał kłopot z przypomnieniem sobie, z kim walczył w finale Rafael Nadal. Prędzej opowie coś o incydencie z półfinału, kiedy Chilijczyk Fernando Gonzalez przy meczbolu dla Amerykanina Jamesa Blake’a nie przyznał się, że dotknął rakietą piłki zmierzającej na aut. Sędzia tego nie zauważył, komputerowa powtórka nie wchodziła w grę.
Gonzalez wywalczył srebrny krążek, ale przy okazji stracił sympatię wielu kibiców. Tych, którzy wierzyli, że kłamstwo nie popłaca także w trakcie igrzysk olimpijskich.