Zapominamy czasem, że takie turnieje to przecież nie tylko maszyna do zarabiania i produkowania medialnego szumu, ale i międzynarodowe mistrzostwa tenisowe. Pierwotnie były one przeznaczone tylko dla miejscowych. Potem też służyły najpierw załatwianiu rozmaitych interesów rodzimej federacji, a dopiero w drugiej kolejności przyjezdnym.

Zarówno 25-letnia Serbka, odzyskana po raz kolejny na potrzeby australijskiej reprezentacji, jak i 16-latek z chorwackim rodowodem i australijskim paszportem w Melbourne zagrali tylko dzięki specjalnej przepustce. Nie bardzo wiadomo, dlaczego ta boczna furtka została kiedyś nazwana dziką kartą (wild card). W amerykańskich sportach zawodowych, ale także podczas igrzysk olimpijskich, dzikie karty przeznacza się dla tych, którzy nie zdobyli awansu w normalnych okolicznościach, a z bliżej niesprecyzowanego powodu zasługują w opinii organizatorów na ten przywilej. Sądząc po tym, jak otwarcie dyrektorzy wielu turniejów ITF handlują tymi wejściówkami do imprez niższych rangą, jaki to jest cel zawistnych ataków albo wojen podjazdowych, byłoby lepiej i czyściej, gdyby ten wynalazek odesłać do lamusa. Skądinąd wiadomo, że od pewnego czasu poważnie analizują taki ruch władze MKOl.

Od kiedy nagroda za odpadnięcie w pierwszym meczu wielkoszlemowym sięga kilkunastu tysięcy dolarów, zainteresowane federacje są wybredniejsze. Dzikie karty uznaniowe – brytyjska specjalność przez długie lata – albo np. przepustka w Melbourne dla 16-letniego Tomica, dziś stanowią wyjątek. Teraz taką premię trzeba najpierw wygrać na korcie w dodatkowym, wewnętrznym turnieju kwalifikacyjnym, czego akurat dokonała w tym roku Dokić. Dzikie karty pozwalają organizatorom napędzać rozwój dyscypliny w ich kraju, skracają młodym i utalentowanym drogę do pierwszej setki rankingu. Ale też wywołują dziesiątki awantur i nieporozumień, tworzą kasty. W pewnym sensie nawet międzynarodowe, zważywszy „tenisową RWPG”, czyli porozumienie federacji australijskiej, francuskiej, brytyjskiej i amerykańskiej o wymianie tych przywilejów przy każdym turnieju.

Młody polski tenisista Jerzy Janowicz nie jest mniejszym talentem niż Bernard Tomic. Moim zdaniem lepiej serwuje, płynniej porusza się po korcie, a na pewno ma lepsze warunki fizyczne. Pech łodzianina polega na tym, że nie mieszka na Gold Coast i nie ma pyskatego ojca, przed którym australijscy tenisowi działacze uciekają pod stół. Postawiony na miejscu

Australijczyka Jerzyk być może uzyskałby nawet lepszy od niego rezultat. Ale na starcie do wielkiej kariery nasz chłopak od razu został z tyłu i nie ma to związku z jego tenisowymi umiejętnościami. Dzikie karty otwierają drogę do karier najpierw swoim. A reszta musi poczekać.