To ciąg dalszy ładnej historii – dziewczyna spod Bukaresztu przyjeżdża na eliminacje dużego turnieju WTA, wygrywa osiem meczów i zdobywa tytuł. Rok temu Dulgheru odbiła się od tego sukcesu jak od trampoliny.
Jest dziś 32. tenisistką świata i tydzień temu, gdy zaczynał się turniej Polsat Warsaw Open, już nie musiała grać w eliminacjach, ale historia wyglądała podobnie: na początku uwagę skupiały Karolina Woźniacka i Jelena Dementiewa, a skromna Alexandra cicho robiła swoje. Od półfinałów była już najważniejsza: dała odpór chińskiemu tenisowi, dzięki mądrej taktyce znalazła sposób i na siłę Na Li, i na wytrwałość Jie Zheng.
Finał, głównie dzięki Rumunce, był ciekawy. Dulgheru efektownie zdobywała punkty, pokazywała, do czego przydaje się technika, sprowokowała finałową rywalkę, by ta także porzuciła rytm silnych płaskich odbić, zaczęła atakować przy siatce i grać skróty.
Chinka prowadziła nawet 4:2 w drugim secie i emocje wzrosły. Alexandra przetrwała jednak kryzys i w pełni zasłużyła na brawa, premię (98,5 tys. dol.) oraz nadawane na gorąco przydomki „Królowej Warszawy” czy „Rumuńskiej Syrenki”. Wojciech Fibak też chwalił mistrzynię. – Ona grała jak Ilie Nastase, miękko, sprytnie, mądrze, to była ta dawna dobra szkoła rumuńskiego tenisa – mówił po finale.
Dulgheru znalazła swoje miejsce magiczne. Gdzie indziej jeszcze nie wygrała. Pewnie z radością przyfrunie do Warszawy za rok, oczywiście pod warunkiem że turniej WTA na kortach Legii za rok się odbędzie.