[srodtytul][link=http://blog.rp.pl/blog/2010/07/06/karol-stopa-tenis-znokautowany/]skomentuj na blogu[/link][/srodtytul]
Mieliśmy dwa razy do czynienia z byle jaką sportową dramaturgią, akcje ofensywne typowe dla kortów trawiastych można było policzyć na palcach jednej ręki, oba pojedynki skończyły się szybko. Na trybunach ludzie dyskretnie ziewali, a telewidzowie zapewne ruszali na spacer, przypominając sobie o słońcu i lecie.
W przeszłości wielokrotnie dochodziło do kalendarzowej kolizji Wimbledonu z finałami piłkarskich mistrzostw świata albo Europy. Na telewizyjnej antenie kończyło się to zwykle wynikiem nierozstrzygniętym. Fani jednej i drugiej dyscypliny wędrowali potem w swoją stronę przekonani o własnych racjach. W tym roku po raz pierwszy od dawna tenis przegrał z futbolem jako sportowe widowisko, i to przez nokaut. Eksperci od kilku lat bili na alarm, że tenis brzydnie, a grający ulegają dyktatowi siły i więcej czasu spędzają na ćwiczeniach ze sztangą niż na doskonaleniu uderzeń.
Dziś coraz częściej okazuje się, że tych fajerwerków nie miałby nawet kto uczyć. Nowe pokolenie trenerskie ich nie zna, a ponadto szkoleniowcy co i rusz się przekonują, że nie warto, bo i tak na korcie rozstrzyga rozmiar bicepsów. Musimy się zacząć przyzwyczajać do Wimbledonu, podczas którego szlagierem jest brak deszczu przez dwa tygodnie. Tym bardziej że graczom z czołówki trzeba zakładać szpitalne kartoteki, by wiedzieć, kto gra z jaką kontuzją albo co już zdążył wyleczyć. Z tegorocznego turnieju wynika, że wiele szokujących porażek i niektóre mecze przeciągnięte do trzech czy pięciu setów miały związek wyłącznie ze stanem zdrowia gwiazd, a nie z ich formą.
U pań po paryskich sensacjach i londyńskim trzęsieniu ziemi strach pomyśleć, kogo możemy zobaczyć w ćwierćfinałach US Open. U mężczyzn po supergrupie ośmiu, a potem czterech, zostały smętne wspomnienia. Rafael Nadal gra, jeśli mu kolana pozwalają, i nie ma mowy, by był to lider na lata. Roger Federer pewnie jeszcze się poderwie na jedną, może dwie imprezy, ale na więcej trudno liczyć. Andy Murray, który miał zbawić Wyspiarzy, niestety nie wygląda na człowieka potrafiącego korzystać z superokazji. Zrzedła, i to mocno, mina Novakowi Djokoviciowi.