Od Cincinnati 2009 aż do Toronto 2010 zawsze coś stawało na drodze tym najchętniej oglądanym. Gdy w końcu kareta asów ATP: Hiszpan Rafael Nadal, Serb Novak Djokovic, Szwajcar Roger Federer i Szkot Andy Murray, dotarła do półfinału mistrzostw Kanady, organizatorzy oszaleli ze szczęścia. Moment był historyczny, w rozgrywanym od blisko 130 lat turnieju doszło do takiego zdarzenia pierwszy raz. Kibice wykupili ostatnie dostępne bilety, zgłosiły się dodatkowe stacje telewizyjne, a wszyscy oglądający otrzymali wreszcie solidną porcję znakomitego tenisa. Emocji nie brakło do ostatniej piłki finału.
W ważnym turnieju kobiet w Cincinnati do półfinałów dotarły, jak co chwila przypominali organizatorzy, aż trzy dawne liderki rankingu. Na korcie nie było już tak słodko, bo po trzech gemach kontuzja wyeliminowała Serbkę Anę Ivanovic.
Zadośćuczynieniem okazał się dla kibiców superdramatyczny finał grany z werwą przez Belgijkę Kim Clijsters i Rosjankę
Marię Szarapową. Przez kontuzje obu sióstr Williams i Belgijki Henin oraz kłopoty z formą kilku Rosjanek w kobiecym tenisie jest ostatnio bessa. Trafienie na udany spektakl przypomina szukanie igły w stogu siana. Każdy mecz, odwołujący się do standardów sprzed lat, od razu przykuwa uwagę.
Poprzedni i obecny tydzień to końcowa prosta przed US Open. Oglądamy największe turnieje obu cyklów na kortach twardych, cieszymy się z mobilizacji gwiazd, które chcą błyszczeć w Nowym Jorku. W rozgrywkach ATP zawodnicy z czuba klasyfikacji od kilku lat dość rozsądnie planują swój kalendarz i na ogół sami – na miarę zdrowia oraz potrzeb – potrafią ograniczać liczbę startów. U pań dwa lata temu pierwsza dziesiątka WTA otrzymała formalny zakaz gry w turniejach małych. Reakcje zawodniczek były najpierw krytyczne. Dziś dopiero widać, jak sensowny był manewr kierujący te najlepsze zawodniczki na szlak dużych imprez.