Są mecze polegające na pokonywaniu przeciwnika, są takie, w których przede wszystkim trzeba walczyć ze swoimi słabościami. Polka i Japonka pokazały ten drugi wariant tenisa.
Ktoś, kto obejrzał tylko pierwsze dziesięć piłek, a potem zobaczył wynik końcowy, pewnie nie mógł uwierzyć. Agnieszka zaczęła mecz tak, jakby niedawnej operacji stopy i przyspieszonej rehabilitacji nie było. Dwa asy serwisowe, kilka piłek rozegranych w dobrym tempie i z wyczuciem kortu, wreszcie sprint do skrótu Japonki zakończony efektownym zdobyciem punktu. Żadnych obaw przed obciążaniem nogi, żadnych hamulców w głowie. Było 2:0 i, wydawało się, piękne perspektywy, ale odrobinę staromodny tenis Date-Krumm i jej wytrwałość zmieniły obraz wydarzeń.
[srodtytul]Dziwna mieszanka[/srodtytul]
Japonka odkryła, że odbicia Radwańskiej jednak nie mają szczególnej dynamiki i długości, że tenis Polki, ze znanych powodów, pokrywa jednak odrobina rdzy. Kimiko Date-Krumm musiała też rozwiązać swoje problemy. Nie jest dużą i silną kobietą, od zawsze jej gra bazowała na szybkości nóg i dokładności płaskich uderzeń. Gdy nie ryzykowała gry po liniach, przegrywała. Wybrała więc metodę, która mogła wydawać się dziwna, ale dawała wyniki: atak przy każdej okazji, częste biegi do siatki i pełne poświęcenie w obronie. Na swój serwis nie mogła liczyć, postawiła, całkiem słusznie, na return.
Z tej mieszanki polskiej niestabilności odbić oraz japońskiego sprytu przy niedoborze siły powstał mecz trudny do oglądania: długi, chwiejny, wypełniony błędami, bez znaczenia serwisów. Ale wysiłek obu zawodniczek budził szacunek. W tenisie 40-letniej Krumm było o wiele więcej wigoru niż u wychudzonej Any Ivanović (porażka 6:4, 3:6, 8:10 z Jeleną Makarową), a zwłaszcza u Dinary Safiny (0:6, 0:6 z Kim Clijsters).