Korespondencja z Tel Awiwu
Niedzielne mecze nie miały już znaczenia, jeśli nie liczyć ratowania polskiego honoru. Jerzy Janowicz, jeszcze w piątek mający problemy z oddychaniem po chorobie, zdołał ograć wyraźnie znudzonego Dudiego Selę, potwierdził drzemiący w nim talent. Marcin Gawron zmierzył się z rezerwowym i nieruchawym Erosem Talem (ranking 808. ATP), więc z łatwością zdobył punkt dla Polski. Nasza ekipa wyjeżdża z Tel Awiwu na tarczy, ale bez wstydu.
Decydująca była sobotnia porażka w grze podwójnej. To był mecz z cyklu „być albo nie być”. Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski grali z Jonathanem Erlichem i Andy’m Ramem, których znają doskonale z turniejów ATP. Izraelska para przez dwa lata nie występowała razem i początek sezonu miała fatalny. Nasi z kolei jeszcze w lutym łykali antybiotyki i od ćwierćfinału Australian Open wygrali tylko jeden mecz. Szanse były mniej więcej wyrównane, podobnie jak bilans starć obu par.
Pierwszego seta wzięli Polacy, bo znakomicie serwowali. W drugim też pojawiła się szansa, ale zgasła, gdy Fyrstenberg zakończył partię podwójnym błędem przy serwisie. – To nie była kwestia umiejętności. Zamiast dobić rywali, daliśmy im wrócić do gry. I zwycięstwo się wymknęło – opowiadał Matkowski. Do końca spotkania widać było już tylko narastającą frustrację Polaków. Taka sytuacja, przy wsparciu publiczności, jeszcze pomagała rywalom. Sytuacji nie potrafił odmienić kapitan Radosław Szymanik, który pomaga deblistom na co dzień.
Szkoda tej porażki, bo polska ekipa zainwestowała wiele w to spotkanie, także dosłownie. – Nie oszczędzaliśmy. Miał być profesjonalnie, i było – mówił Szymanik. Ekipa liczyła 12 osób: oprócz zawodników i kapitana, polecieli także: sparingpartner, lekarz, masażysta, specjalista od naciągu rakiet, prezes Polskiego Związku Tenisowego, ojciec Janowicza i od lat wspomagający polską drużynę Brytyjczyk Nick Brown. Przyjechali tydzień wcześniej, mieszkali w osobnych pokojach, na kolację jeździli trzema taksówkami. Nie pomogło.