Taką Agnieszkę Radwańską lubimy najbardziej – pewną swych umiejętności, spokojną, ale waleczną. Finał, ze względu na dość wyraźny spadek formy Wiery Zwonariowej, nie był tak ekscytujący jak półfinał Polki z Białorusinką Wiktorią Azarenką, ale przecież też trzeba było go wygrać.
Radwańska tylko przez dwa gemy na początku meczu wydawała się zdenerwowana wagą spotkania. Przegrywała 0:2, Rosjanka energicznie zaatakowała, ale szturm okazał się krótkotrwały, potem normą Wiery stały się serwisowe pudła i coraz bardziej niepewna ręka w wymianach.
Agnieszka szybko dostrzegła słabość rywalki i dostosowała taktykę gry do sytuacji. Zmienne rotacje, różna siła uderzeń, pewne returny, trochę skrótów, trochę pozornej obrony i przyspieszenie we właściwym momencie – to wystarczyło, by Zwonariowa coraz częściej spuszczała głowę i traciła wiarę w zwycięstwo.
Czerwony dywan
Z kolejnych dziewięciu gemów Polka wygrała osiem. Gdy objęła prowadzenie 6:3, 2:0, można było liczyć, że przewagi w drugim secie nie odda, także dlatego, że Zwonariowa wciąż nie odzyskiwała normalnej siły gry, szarpała się ze swym tenisem, od zrywu do zrywu.
Po godzinie i kwadransie polskie nadzieje się spełniły, Radwańska mogła się uśmiechnąć, wystrzelić w kierunku widzów pamiątkowe piłki z autografem, a potem przejść na czerwony dywan i odebrać pamiątkowy malowany talerz i czek na 360 tysięcy dolarów. To największa jednorazowa wypłata w karierze Agnieszki.