Na taki finał Agnieszki można było po cichu liczyć, ale głośno wypadało przypominać, że Masza to była liderka rankingu WTA, trzykrotna mistrzyni Wielkiego Szlema, że Floryda to jej prawdziwa ojczyzna i Rosjanka ma w arsenale tenisową broń o większej sile rażenia. Miała też lepsze wspomnienia z meczów z Radwańską. W sobotnie amerykańskie południe nie liczyła się jednak siła i przeszłość, ale obecna waleczność, opanowanie i wielkie umiejętności Polki.
Tak wygrywają mistrzynie niemalowane: sześć spotkań w Miami, wszystkie bez przegranego seta, do finału żaden mecz Agnieszki nie trwał dłużej niż godzina i 20 minut, w finale Polka nie oddała gema przy własnym podaniu.
Własny patent
– Nigdy nie będę serwować tak jak Maria, która jest jedną z najbardziej agresywnie grających zawodniczek. O punkty było bardzo ciężko, lecz skutecznie zmieniałam tempo wymian i cały czas szukałam nowych rozwiązań, jak uczył mnie ojciec. Walka była bardzo wyrównana, spotkanie rozstrzygnęło się w kilku piłkach, ale dzisiaj wszystko funkcjonowało tak, że nie mogę na nic narzekać – mówiła Radwańska.
Ojciec nie widział zwycięstwa córki. Piotr Radwański wyleciał z Miami w sobotę rano. – Przed finałem po prostu życzył mi świetnego meczu i poprosił o esemes z wynikiem – dodała Agnieszka.
Amerykańskich dziennikarzy interesowało, skąd u Polki pomysł na odbijanie piłek z głębokiego przysiadu, jedno z wielu skutecznych uderzeń w meczu z Szarapową. – To mój własny patent, nie wiem, kiedy zaczęłam tak robić, ale się przyzwyczaiłam. Nikt mi tego nie kazał, nawet tata. Może byłam zbyt leniwa, by się cofać, i zaczęłam robić te przysiady – wyjaśniała z uśmiechem Agnieszka.