Musiała sobie układać przemowę końcową drugi raz. Bo orędzie pokonanej już zdążyła przygotować. Miała na to niemal cały trzeci set, gdy trwała jej seria niewymuszonych błędów, a Wiktoria Azarenka wydawała się odporna na wszystkie ciosy .
Białorusinka wpadła w trans, trudno sobie zresztą przypomnieć, kiedy ostatni raz przegrała trzeciego seta. Jeśli ktoś chce z nią wygrać, lepiej, żeby się uwinął w dwóch, zwłaszcza na kortach twardych. A Serenę Williams zawodziła każda broń: serwis, forhend, bekhend. Ale tylko do chwili, gdy się znalazła na krawędzi.
Była dwie piłki od porażki, przegrywała decydującego seta 3:5 i 0-30. Wtedy Azarenka przestraszyła się zwycięstwa, zaczęła psuć uderzenia, a Serena poczuła, że to jest ten moment. Zbyt wiele w tym roku zrobiła w Nowym Jorku, żeby to się miało zmarnować.
Nie tylko wygrywała gładko, ale pierwszy raz od dawna na rozgłos w US Open pracowała wyłącznie rakietą. Nie zakładała dziwacznych strojów, wreszcie udało jej się z nikim nie pokłócić. Serena sprzed roku i dwóch lat wpadłaby w furię, gdyby jej wywołano błąd stóp w finale. Od tego się zaczęła jej pamiętna awantura w meczu z Kim Clijsters w 2010. Rok temu w finale z Samanthą Stosur wściekła się, gdy sędzia zabrała jej punkt za okrzyk nie w porę.
Teraz znów można Williams nie tylko podziwiać, ale i lubić. Wróciła do wielkiej gry ze spokojem mistrza zen. Nie pozwalała sobie wobec sędziów na nic więcej niż wymowne spojrzenia, była fair wobec przeciwniczki. Ale każdy jej błąd w decydujących momentach wykorzystała. Wygrała 6:2, 2:6, 7:5, po dwóch godzinach i 18 minutach położyła się na korcie. Tak się kończy jej wielkie lato: najpierw pierwszy od dwóch lat wielkoszlemowy tytuł w Wimbledonie, potem na tych samych kortach olimpijskie złoto i teraz 15. Wielki Szlem na Flushing Meadows, czyli tam, gdzie wszystko się zaczęło 13 lat temu.