Ku chwale korony

Andy Murray zdobył w Nowym Jorku wielkoszlemowy tytuł wyczekiwany przez rodaków od 76 lat

Aktualizacja: 12.09.2012 02:00 Publikacja: 12.09.2012 02:00

Andy Murray urodził się 15 maja 1987 roku w szkockiej miejscowości Dunblane. Jego matka była trenerk

Andy Murray urodził się 15 maja 1987 roku w szkockiej miejscowości Dunblane. Jego matka była trenerką tenisa, grać zaczął już w wieku trzech lat. Był w pięciu finałach turniejów Wielkiego Szlema. W sierpniu zdobył w Londynie złoty medal olimpijski

Foto: AFP/TIMOTHY

Spóźniony o dobę finał Murray – Novak Djoković trwał prawie 5 godzin. Wynik: 7:6 (12-10), 7:5, 2:6, 3:6, 6:2 dla Szkota podpowiada, jak było, choć nie mówi wszystkiego, zwłaszcza o potężnych podmuchach wiatru psujących grę i o równie wielkich nerwach obu tenisistów. Zagrali wyrównany mecz, niekiedy wypełniony świetnymi wymianami, ale znacznie częściej będący walką z własnymi słabościami.

Serb, obrońca tytułu i na papierze pewniejszy kandydat do zwycięstwa, znacznie wolniej przystosował swą grę do warunków na korcie, który ktoś słusznie nazwał kanionem im. Arthura Ashe'a. W poniedziałkowy wieczór trzeba było najpierw dać sobie radę z powietrznym tańcem piłek, biegać i reagować szybciej na ich nieprzewidywalny lot i dopiero na końcu myśleć o ataku.

Tie-break trwał 24 minuty, wynik, uczciwie oceniając, wziął się z mieszanki ostrożności, szczęścia i przypadku. Kolejna chwila próby przyszła, gdy Szkot wygrywał 4:0 w drugim secie i Serb zaczął go gonić. Niemal skutecznie – wyrównał na 5:5, ale Murray poczuł odwagę i za chwilę miał już dwa sety przewagi.

Ławka serbska gryzła palce, ławka brytyjska eksplodowała, ale w meczach tenisistów takich jak Murray i Djoković nie warto prognozować szybkich rozstrzygnięć. Serb słynie z umiejętności odrabiania strat i można było liczyć, że wykorzysta swój patent.

Wykorzystał, odnalazł na godzinę z okładem swoje największe atuty: bezbłędne returny, bezlitosne odbicia w okolice linii, szybkość i precyzję strzałów.

W grze Szkota brakowało wówczas agresji. Biegał, odbijał, ale dopiero remis w setach i uciekające historyczne zwycięstwo wreszcie wyzwoliło w nim mistrza.

To nie jest niezwykła sprawa: poczuć determinację dopiero w chwili, gdy za plecami stanie ściana i cofnąć się nie można. Murray poczuł i raz jeszcze zerwał się do boju, już bez asekuracji, ostrożnych wymian, taktycznych wybiegów, w których też jest bardzo dobry, ale na Djokovicia one nie wystarczały.

Novak nie był przygotowany na taki scenariusz. Doszły kłopoty z bieganiem. Miewał kiedyś nagłe spadki kondycji, ale minione dwa lata kazały nam zapomnieć o starych słabościach. Po raz pierwszy od dawna w piątym secie finału jednak o nich przypomniał. Trzy przełamania serwisu Serba, prowadzenie 5:1 Szkota, jeszcze chwila na pomoc medyczną przy bolącej łydce Djokovicia (to chyba był tylko ostatni ruch taktyczny) i mecz zbliżył się do punktu, w którym radykalna zmiana ról wydawała się już niemożliwa.

Zwycięski gem był krótki, cztery wygrane piłki, tylko jedna stracona i Andy Murray zakończył pobyt w poczekalni na sukces w Wielkim Szlemie. Jak powiedział, pierwsze, co poczuł, to niezwykła ulga.

Brytyjczycy liczyli ten czas w turniejach wielkoszlemowych, musiało ich minąć 287, by znów zobaczyli zwycięstwo rodaka w turnieju singlowym. Ostatnia wygrana Freda Perry'ego z 1936 roku wreszcie przestała być na Wyspach mocno frustrującym punktem odniesienia i ciężarem dla wielu niezłych tenisistów. Można będzie zapomnieć, że gdy Perry wygrał w Nowym Jorku z Donem Budge'em na trawiastych kortach Forest Hills, grał drewnianą rakietą, nosił długie spodnie i nie wziął za tytuł dolara. Że nie znano wówczas tie-breaków, nie było przy tamtym finale telewizji i Internetu.

Nie dziwią wtorkowe tytuły brytyjskich gazet. „Telegraph": „Andy Murray tworzy historię", „Independent": „Czekanie się skończyło", „Guardian": „Bajka w Nowym Jorku", a „The Times" wybija zdanie: „Nie jesteśmy stworzeni do przegrywania".

Nie zaskakuje natychmiastowy komentarz premiera Davida Camerona, jak każe czas, na Twitterze: „Uszczęśliwiony Andy Murray przedłuża złote lato sportu, wygrywając US Open. To naprawdę wielkie zwycięstwo".

Murray czekał pięć finałów, by zostać mistrzem i dołączyć, już bez wątpliwości, do wielkiej czwórki swoich czasów. Ta droga zaczęła się w 2008 roku, gdy w Nowym Jorku uległ w finale Rogerowi Federerowi, potem przeżywał gorycz porażek w Australian Open (2010, 2011) i wreszcie znów przegrał ze Szwajcarem w tegorocznym Wimbledonie. Teraz wszyscy mówią o symbolicznej powtórce: nowy trener Szkota, Ivan Lendl, też rozpoczął wielkoszlemowe podboje od czterech porażek w finałach, a potem wygrał osiem razy, co od razu przypomniały wszystkie brytyjskie gazety. Jest nowy cel i nowy ciężar na barkach Szkota.

Zaproszenie w styczniu do współpracy Lendla, który wcześniej nie prowadził kariery żadnego tenisisty zawodowego, jest dziś oceniane jako najlepsza z decyzji Murraya. Stary mistrz stwierdził, że podstawą ich relacji stało się to, że dostrzegł w Szkocie talent do pracy i postawił go nawet wyżej niż talent tenisowy.

Reakcję szkoleniowca na sukces Murraya najlepiej opisał sam Andy: – Myślę, że prawie się uśmiechnął. – Uśmiechy się przecenia – brzmiała riposta Lendla.

Skutki zwycięstwa są widoczne. Najbardziej oczywiste, te finansowe, wyglądają tak: premia 1,9 mln dolarów zwiększa dorobek kortowy Szkota do 21,5 dol. Sumę kontraktów, jakie wkrótce podpisze, szacuje się na blisko 40 mln dol.

Zachwyt rodaków to sprawa gwarantowana na długie miesiące, może nawet do Wimbledonu 2013. W tle tego sukcesu jest też odrobina szkockiego nacjonalizmu. Obecność sir Seana Connery'ego i sir Aleksa Fergusona na nowojorskich trybunach dawała do myślenia.

Teraz jednak Andrew Murray z Dunblane, lat 25, jest przede wszystkim Brytyjczykiem, który przyniósł chwałę koronie. Sir Andy Murray to chyba niedaleka przyszłość, tak samo jak nazwa „Murray Hill" w Wimbledonie. I nieco później pomnik, pewnie blisko Freda Perry'ego.

Tenis
Porsche nie dla Igi Świątek. Jelena Ostapenko nadal koszmarem Polki
Tenis
Przepełniony kalendarz, brak czasu na życie prywatne, nocne kontrole. Tenis potrzebuje reform
Tenis
WTA w Stuttgarcie. Iga Świątek schodzi na ziemię
Tenis
Billie Jean King Cup. Polki bez awansu
Tenis
Billie Jean Cup w Radomiu. Jak wygrać bez Igi Świątek?