Spóźniony o dobę finał Murray – Novak Djoković trwał prawie 5 godzin. Wynik: 7:6 (12-10), 7:5, 2:6, 3:6, 6:2 dla Szkota podpowiada, jak było, choć nie mówi wszystkiego, zwłaszcza o potężnych podmuchach wiatru psujących grę i o równie wielkich nerwach obu tenisistów. Zagrali wyrównany mecz, niekiedy wypełniony świetnymi wymianami, ale znacznie częściej będący walką z własnymi słabościami.
Serb, obrońca tytułu i na papierze pewniejszy kandydat do zwycięstwa, znacznie wolniej przystosował swą grę do warunków na korcie, który ktoś słusznie nazwał kanionem im. Arthura Ashe'a. W poniedziałkowy wieczór trzeba było najpierw dać sobie radę z powietrznym tańcem piłek, biegać i reagować szybciej na ich nieprzewidywalny lot i dopiero na końcu myśleć o ataku.
Tie-break trwał 24 minuty, wynik, uczciwie oceniając, wziął się z mieszanki ostrożności, szczęścia i przypadku. Kolejna chwila próby przyszła, gdy Szkot wygrywał 4:0 w drugim secie i Serb zaczął go gonić. Niemal skutecznie – wyrównał na 5:5, ale Murray poczuł odwagę i za chwilę miał już dwa sety przewagi.
Ławka serbska gryzła palce, ławka brytyjska eksplodowała, ale w meczach tenisistów takich jak Murray i Djoković nie warto prognozować szybkich rozstrzygnięć. Serb słynie z umiejętności odrabiania strat i można było liczyć, że wykorzysta swój patent.
Wykorzystał, odnalazł na godzinę z okładem swoje największe atuty: bezbłędne returny, bezlitosne odbicia w okolice linii, szybkość i precyzję strzałów.