W sieci krąży film, fragment amerykańskiej kroniki z 1937 roku, raptem 30 sekund. Jędrzejowska gra w US Open z Alice Marble. Kilka piłek, publiczność, zamaszysty ostry forhend, z którego była znana. Lektor kaleczy niemiłosiernie jej nazwisko. W ostatniej scenie polska tenisistka stoi przed kamerą z trofeum, uśmiecha się, następnie mówi powoli i wyraźnie: „Jadwiga Jędrzejowska". Lektor: „Przepraszam, jak?", „Ję-drze-jow-ska".
Dla nas największa z największych tenisistek przedwojnia i jeszcze wielu lat powojennych, dla ówczesnych ekspertów tenisowych niekiedy trzecia rakieta na świecie, dla mediów międzynarodowych tylko „Dża-dża", pięknie przegrywająca finały Wielkiego Szlema w Paryżu, Londynie i Nowym Jorku.
W sejfie na kortach Huty Baildon przechowywała bransoletkę od króla Szwecji
Najsłynniejszy finał, ten z 1937 roku w Wimbledonie, pamiętany jest najlepiej, bo Jadzia była ledwie kilka piłek od pokonania Dorothy Round. W oficjalnym wydawnictwie Wimbledonu z tego roku jest zapis: turniej po raz pierwszy transmitowany przez telewizję.
Tenis hotelowy
Wyjątkowość Jędrzejowskiej była nasza, polska. Jej droga z biednej krakowskiej rodziny na korty świata. Jej samorodny talent nigdy porządnie nieoszlifowany przez trenerów, jej nieśmiałość połączona z zaskakującą otwartością i umiejętnością podbijania serc wszędzie, gdzie pojechała. Jej wrodzona umiejętność znajdywania się w okolicznościach, o jakich w zasadzie nie miała prawa marzyć. Redaktor Bohdan Tomaszewski, który z Jędrzejowską nieraz grał, mówi że o maturę nie śmiał pytać, miał za duży szacunek dla mistrzyni.