Miało być dużo walki i było. Miały być długie wymiany, też były. Miała być Agnieszka, która nie pozwoli Chince na agresywne uderzenia, będzie prowokować ją do wyrzucania piłek w auty lub siatkę, sama ruszy do ataku. Takiej Radwańskiej nie zobaczyliśmy.
W meczu rządziła Na Li. Chinka nie bała się ryzyka i inaczej niż niedawno w Sydney, to się opłaciło. Przytrzymywała Polkę przyklejoną do kortu metr lub dwa za końcową linią, metodycznie rozbijała jej wszelkie plany ataku.
Radwańska ma już tyle rutyny, by nie złościć się przesadnie na siebie, by w miarę spokojnie próbować przeczekać okresy dominacji rywalki, ale widać było, że możliwość pierwszej porażki w tym roku do niej docierała. Najpierw był pierwszy set przegrany 5:7, choć polska tenisistka w pocie czoła wybiegała przewagę 5:4 i miała własny serwis. W następnym gemie nie wygrała jednak żadnej piłki.
W drugim secie prowadziła 2:0, zdobyła ciurkiem 8 punktów, przywróciła swoim kibicom odrobinę nadziei, tylko po to by zaraz przegrywać 2:5. Marzenia o półfinale w Melbourne wyparowały, jest standard, czwarty ćwierćfinał, wynik niezły, bo to udana obrona 500 punktów rankingowych z zeszłego roku i jeszcze 250 tys. dol. australijskich premii, ale skoro aspiracje były wyższe, żalu ukrywać nie trzeba.
Pozostał Polce rekord 13 kolejnych zwycięstw. Licznik ustawiamy jednak znów na zero. Teraz przed Agnieszką Radwańską pracowity luty nad Zatoką Perską. Najpierw duży turniej WTA w Dausze, gdzie rok temu grała w półfinale, po nim impreza w Dubaju, którą 12 miesięcy temu wygrała. Zacznie się obrona czwartego miejsca na świecie. Wielkich gróźb na razie nie widać, chyba że Na Li wygra w Melbourne i jeszcze coś dołoży w turniejach u szejków.