Bojowa amerykańska nastolatka z odwagą, jaką daje młodość, wygrała 3:6, 7:5, 6:4 ze swą idolką, tenisistką, której plakaty wisiały na ścianie jej pokoju.
Sloane Stephens znali wcześniej tylko ci, którzy pamiętają wielkoszlemowe finały debla juniorek w 2010 roku. Wygrała wówczas Wimbledon, Roland Garros i US Open w parze z Węgierką Timeą Babos.
Sportowe gazety amerykańskie dostrzegały w niej osobę, która w przyszłości zastąpi siostry Williams, ale gwarancji nie dawał nikt. Do początku drugiego seta meczu z Sereną jeszcze się bała wygrać, ale wtedy uznała, że na pożegnanie z turniejem przynajmniej pokaże trochę ambitnego tenisa.
Efekt okazał się porażający, wyraźnie rozkojarzona Serena zaczęła oddawać punkt za punktem, a gdy doszła kontuzja pleców i rosnąca frustracja mistrzyni (efekt: złamana rakieta i 1500 dolarów kary), sensacja stała się faktem.
Wielka przegrana zwalała winę na złośliwy los od początku turnieju, na kontuzję kostki, uderzenie rakietą w usta i wreszcie problem z plecami, który ją unieruchomił w meczu ze Stephens. – Kończyć karierę? Chyba nie mówicie poważnie! – krzyknęła jednak dziennikarzom, zanim zorientowała się, że pytanie dotyczyło możliwości kreczu w półfinale.