Roberta Vinci niemało się spociła w spotkaniu z Kiki Bertens, ale pokonała ją 2:6, 6:4, 6:3. Potwierdziły się dobre informacje o młodej Holenderce, że ambitna, silna i potrafi atakować. Trochę słabszą stroną jej tenisa jest kondycja i umiejętność reakcji na zmianę rytmu uderzeń rywalki. To przychodzi z dojrzałością. Włoszka, mistrzyni debla, wiedziała, jak przyspieszać i zwalniać akcje, jak rozregulować tenis rywalki. – Po pierwszym secie musiałam zmienić styl. Grałam więcej podcinanych piłek, byłam agresywniejsza i atakowałam przy siatce. Tylko serwis mnie chwilami zawodził, więc trudno mi było szybciej wygrać – mówiła sprytna pani Roberta.
Po kwadransie wieczornego meczu Petry Kvitovej z Mandy Minellą było 3:0 dla tenisistki z Luksemburga, po 20 minutach 4:1. Czeszka może rzeczywiście wolno się rozgrzewa, ale trudno było uwierzyć, że ósma tenisistka świata potrzebuje aż całego seta, by zacząć wygrywać z rywalką o 90 miejsc gorszą. Rzeczywiście, po 40 minutach Kvitova prowadziła już 5:4 i wydawało się, że korzystając z mocy swego serwisu łatwo wygra, ale coś jest na rzeczy z brakiem koncentracji Petry. Potrzebowała jeszcze trzech gemów, by dokończyć dzieło.
Minella grała z dużym wdziękiem, ale nie była już bardzo aktywna w drugim secie, zresztą Kvitova rozgrzała się i nastawiła się na zwyciężanie w stylu mistrzowskim, a nie treningowym. Grała więc do końca tak, by nie powiedziano, że poszukiwała tylko prostych akcji. Efekt – ryzyko trochę kosztowało, oddała rywalce jeszcze dwa gemy, choć prawdę mówiąc, co do końcowego wyniku nikt nie miał złudzeń. 7:5, 6:2.
Warto zauważyć, że w ćwierćfinale zagra Shahar Peer. Tenisistka z Izraela ma w drabince przy swym nazwisku literki „LL" – lucky loser, czyli szczęśliwa przegrana z ostatniej rundy kwalifikacji. Mimo porażki też awansowała do turnieju głównego, gdy nie zgłosiła się na start Słowaczka Magdalena Rybarikova. Dwa lata temu Peer już, już pukała do pierwszej dziesiątki świata, dzielił ją od niej tylko jeden wygrany mecz z Julią Goerges w kwietniu 2011 roku w Charleston. Nie wygrała, a dalszą część tamtego sezonu straciła z powodu kontuzji pleców. Jeszcze gorzej czuła się w 2012 roku, gdy spadła daleko w rankingach po kolejnych urazach kręgosłupa i uda.
Teraz z godną podziwu zaciętością wraca z nizin rankingu (obecnie jest 118.) na dawne pozycje. Pokazała we wtorek w walce z Cwetaną Pironkową, że ma już wytrzymałość na 3-godzinne bombardowanie i bieganie, a w wygranym 6:1, 6:3 meczu z Jill Craybas, że potrafi grać również krótko, zdecydowanie i skutecznie. O Craybas starsi kibice coś powinni wiedzieć, gdyż walczy w cyklu WTA od 1996 roku. Dawno temu w Wimbledonie 2005 pokonała raz Serenę Williams, rok później jeszcze Kim Clijsters i to był chyba szczyt jej kariery, jeśli nie liczyć jednego wygranego turnieju singlowego (Tokio 2002) i kilku deblowych. Teraz Jill ma 39 lat i jeździ po świecie bardziej z uczucia do tenisa, niż wielkiej potrzeby wygrywania. W końcu, jako absolwentka uniwersytetu stanowego na Florydzie z tytułem w dziedzinie telekomunikacji, ma też inny fach w ręku. Na razie jest jednak taką amerykańską Kimiko Date, która gra tak długo, bo lubi.