Wreszcie Petra Kvitowa zagrała tak, jak przystało na mistrzynię Wielkiego Szlema. Zwyciężyła Petrę Martić 6:3, 6:2 w meczu bez kompromisów. Jak serwis to potężny, jak zagranie w bok kortu to z całej siły, jak wymiany to tylko po liniach.
Można wymienić ze dwa powody tej przyjemnej odmiany. Jeden – Czeszka już przyzwyczaiła się do nawierzchni z ceglanej mączki, zresztą potwierdziła to po meczu. Drugi – w zeszłym roku przegrała z Chorwatką podczas turnieju w Tokio. W sumie wyszło dobre widowisko, dwie Petry w takich samych koszulkach grały z jednakowym zębem, tylko ta ciut większa była w większości akcji nieco silniejsza i nieco bardziej pewna swych uderzeń, choć wcale niemało ryzykowała.
W tej sytuacji półfinał też szykuje się dobry, bo rywalka Kvitovej – Alexandra Cadantu gra w Spodku nadzwyczaj skutecznie i choć niewiele jeszcze osiągnęła (jeśli nie liczyć ośmiu zwycięstw w turniejach ITF), to trzeba stwierdzić, że korty ziemne to jej żywioł. Była bardziej cierpliwa od Shahar Peer, wyglądało też na to, ze lepiej znosi od tenisistki z Izraela trudy turnieju, choć obie grają w Katowicach od soboty, czyli od kwalifikacji. Z Petrą Kvitovą, to nie dziwi, jeszcze nigdy nie grała. Rzadko także zdobywała 130 punktów rankingowych i 10 725 dolarów premii.
W meczu Roberty Vinci z Karoliną Pliskovą spodziewano się zwycięstwa Włoszki, ale jego rozmiar 6:1, 6:0 był trochę niesprawiedliwy. Czeszka wygrała pierwszego gema, potem przegrała cały tuzin, lecz były wśród tych przegranych gier długie wymiany, liczne piłki na przełamanie serwisu rywalki i atrakcyjna dla publiczności niepewność końcowego wyniku.
– Dobrze dziś grałam – mówiła Vinci – spodziewałam się bardzo twardego meczu, ale było lepiej, niż myślałam. Wszystko na korcie wychodziło mi niemal perfekcyjnie.