Były emocje, obawy przed sprytem i finezją Francuza, skończyło się na zwycięstwie 3:6, 7:6 (7-2), 6:4. Pełnym walki, krótkich chwil zwątpienia i odrodzenia wiary. W nagrodę jest w piątek nocny ćwierćfinał z legendą tenisa.
Gasquet prochu nie wymyślił i plan na Jerzyka miał dość oczywisty. Starał się wytrzymać serwisowe bomby. Biegał ambitnie do skrótów. Między bekhendem i forhendem Janowicza dostrzegł różnicę, więc posyłał większość piłek na lewą stronę kortu Polaka. Czekał na swą szansę.
Taktyka nie okazała się od razu skuteczna, ale przy stanie 4:3 dla Francuza, gdy podanie Janowicza przez chwilę przestało być groźne (o kilka podwójnych błędów serwisowych za dużo), Gasquet objął prowadzenie 5:3. Stąd do wygrania seta było już blisko.
Trener Kim Tiliikainen siedział obok, ale nie mógł wiele poradzić. Konsekwencja francuskiego rywala była żelazna, precyzja odpowiednia, forma fizyczna niezła, zmusić go do zmiany pomysłu i kazać posyłać piłki gdzieś indziej, niż na bekhendową stronę – wydawało się prawie niemożliwe.
Sytuację najpierw zmieniła długa walka na początku drugiego seta, w której Francuz miał mała przewagę i piłkę, która dawała mu prowadzenie 2:1. Sędzia liniowy uznał jego zagranie za dobre, Janowicz oprotestował, sędzia na stołku poparł Polaka, chyba trochę krzywdząc Gasqueta. Niby nic, takie sytuacje w meczu zdarzają się nie raz, ale Janowicz potrzebował takiego małego wsparcia.
Z resztą poradził sobie sam. Wprawdzie po prowadzeniu 3:1 zaraz stracił tę małą przewagę, być może także dlatego, że trochę za długo dyskutował z sędzią, ale gdy doszło do nerwów tie-breaka, skłonność Polaka do ryzyka okazała się tym razem pomocna. W setach było 1-1, ale do końca daleko, niepokój o ciąg dalszy trwał, bo Janowicz poprosił o interwencję lekarską, na szczęście problem z plecami nie był duży.