Korespondencja z Londynu
Spiżowy Fred Perry wciąż czeka, aż ktoś zmieni go na stanowisku ostatniego brytyjskiego mistrza Wimbledonu. Ma najbardziej fotografowany pomnik przy korcie centralnym, na nim najbardziej znana data w historii miejscowego tenisa – 1936 rok.
Czekanie trwa, Andy Murray od kilku lat dźwiga na barkach ten ciężar i wciąż nie daje rady. Nawet wyrównany w środę rekord Wielkiej Brytanii – 13. wielkoszlemowych półfinałów (jak Perry), nie czyni Szkota godnym historii.
Kiedyś Tim, teraz Andy
Trzeba oddać Brytyjczykom, że są zadziwiająco dokładni w przypominaniu dotychczasowych porażek Murraya w Wimbledonie. Lista ciągnie się od 2009 roku, gdy po obiecującym starcie w Queen's Szkot przegrał z Andym Roddickiem w półfinale. Po 12 miesiącach, w roku wizyty królowej Elżbiety II, dotarł ponownie do półfinału, w którym Rafael Nadal nie oddał mu nawet seta. Hiszpan okazał się przekleństwem Murraya także w 2011 roku. Wszystkie inwektywy, jakimi kiedyś brytyjskie media obrzucały pięciokrotnego półfinalistę Tima Henmana, przeszły na biednego Andy'ego, który w roku olimpijskim też nie do końca spełnił żądania narodu i ojczyzny, bo po wygranym półfinale z Jo-Wilfriedem Tsongą został pokonany przez Rogera Federera.
Wszystkie późniejsze zwycięstwa – złoto igrzysk i pierwszy Wielki Szlem w US Open, to jeszcze nie wystarczy, by Henman Hill (wzgórze Henmana czy teraz Murray Mound (kopiec Murraya) w wimbledońskim parku Aorangi pokochało Szkota na zawsze.