Korespondencja z Londynu
Rakieta w ręce dwulatka – to pierwsze zdjęcie tenisowe Jerzego Janowicza. Rakieta plastikowa, ale uśmiech szczęścia prawdziwy. Biegał za piłkami, odkąd stanął na nogach. Mama wspomina: – Wcale nie zaczął wcześnie chodzić, miał z półtora roku.
Dwadzieścia lat później na zdjęciach w setkach gazet widać bardzo dużego faceta z rakietą w ręku. W wimbledońskim biurze prasowym brytyjscy dziennikarze chcą o nim wiedzieć wszystko. Od numeru buta (54) po tajemnicę potężnego serwisu. O początkach kariery, o szlifowaniu diamentu. Mówimy, że było trudno, że to polskie dzieło z fińskim wkładem trenerskim, połączenie ambicji i energii młodego człowieka ze wsparciem rodziców. Sporo szczęścia i przypadku. Mało pieniędzy. Trochę nie wierzą.
Jak w kraju, w którym na tenisowe wykształcenie Andy'ego Murraya wydano (wedle „Guardiana") 25 mln funtów, mają uwierzyć, że Jerzy Janowicz senior, po karierze siatkarskiego ligowca (z tytułem wicemistrza Polski w Gwardii Wrocław) po prostu wziął chłopaka na korty, bo sam lubił się ruszać, że syn też się wyrywał do odbijania piłek. Potem ojciec robił mu śmieszne zdjęcia. Czasem pozowane, jak to: Jerzyk w rajtuzach na dywanie w łodzkim mieszkaniu, w kręgu z żółtych piłek.
Sam wybrał tenis
Rodzice są w tej opowieści ważni. Najpierw – geny. Oboje sportowcy, oboje wysocy, siatkarka i siatkarz. Pan Jerzy senior odrobinę niższy od żony Anny. Panna Szalbot, zanim została panią Janowiczową, karierę miała całkiem udaną. Środkowa bloku, w domu też postać centralna. Grała w Piaście Cieszyn, ŁKS-ie, Płomieniu Milowice i klubie Emlak Kredi Bankasi z Ankary. Nazbierała sporo dyplomów, pucharów i medali. Najważniejsze za zwycięstwa w europejskich pucharach, za mistrzostwo Polski, za grę w reprezentacji Polski. Tata skrzydłowy, potrafił mocno przyłożyć.