Lato upadku – jak już dziennikarze nazywają ostatnie miesiące gry wielkiego Szwajcara – trwa. Mecz trwał 2 godziny i 24 minuty, podczas których Federer rzeczywiście „przypominał śpiewaka operowego, który już nie umie wyciągnąć wysokich tonów" – jak napisał „New York Times".
Porażka z Robredo, pierwsza w karierze (na 11 spotkań), była trudna do oglądania przez wiernych kibiców Szwajcara. Były mistrz od pierwszych piłek wyglądał na zagubionego i niepewnego swych odbić. Pełna gracji praca nóg zmieniła się w potknięcia. Szanse odwrócenia biegu wydarzeń, jeśli się pojawiały, były seryjnie marnowane (wykorzystał ledwie 2 z 16, jak wykazały twarde statystyki).
Kiedy wyrzucał piłkę w aut, to nie o centymetr za linię, tylko o stopę lub dwie. – Nie wierzę w to co widzę! To nie chodzi o to, że nie trafia w kort, tylko o niezwykły rozmiar tych błędów – mówił komentator stacji ESPN John McEnroe.
Po meczu Szwajcar wyglądał tak, jak ostatnio wygląda: speszony, wrażliwy, ludzki i trochę zagubiony. Nie chciał przyjąć żadnych wymówek, które mu suflowano – że kort inny (ostatnio grał na Louis Armstrong Arena w 2006 roku), że może odezwał się ból pleców, że duże opóźnienie gry z powodu deszczu coś miało do rzeczy. Plecy nie bolały, kort nie miał znaczenia, czekał na meczu znacznie dłużej. Pochwalił przez zaciśnięte zęby Hiszpana, a potem już tylko oskarżał siebie.
– Miałem trzy trudne miesiące. Nie odbudowałem wiary w siebie. Nie odzyskałem dawnej regularności. Może to jest coś za trudne dla mnie, tak dzień po dniu, set po secie, punkt za punktem budować na nowo tę wiarę. Mecz z Robredo zacząłem źle i prawdą jest, że byłem w kłopotach do końca. Marnowałem za wiele okazji, zbyt często miałem wzloty i upadki. W ważnych chwilach zawodził mnie forehand. Serwis nie pomagał. Wszystko szło nie tak. W zasadzie czuję się tak, jakby przegrał sam ze sobą – mówił.