Pierwsze odpowiedzi już padły: Janowicz nie jest w formie, bo nie może być. Wygrał wprawdzie z bojowym australijskim młodzieńcem 1:6, 4:6, 6:4, 6:2, 6:1, ale braki treningowe spowodowane jesienną kontuzją lewej stopy, złośliwą małą kosteczką o nazwie trzeszczka (ta kostka stała się kiedyś przyczyną operacji Agnieszki Radwańskiej), były bardzo widoczne.
Mecz otwarcia najlepszego z Polaków miał oczywiście sporą dramaturgię, dość spójną, jeśli spojrzeć na wynik. Najpierw Jordan Thompson ogrzewał australijskie serca, bo miło się patrzy z trybun Hinsense Arena, jak młokos bije faworyta większego o głowę, a ten nie wie, co robić, i psuje piłkę za piłką.
Doświadczenie pomaga
Debiutant Thompson miał armaty: po australijsku dobry serwis, bardzo szybkie nogi, umiał też przewidywać zagrania Polaka. Można było z wolna uwierzyć, że gospodarze będą się cieszyć z nieoczekiwanego sukcesu. Zmiana zaczęła się w trzecim secie, gdy widać było, że Janowicz przyzwyczaił się już do gry z wymagającym rywalem (wezwał też terapeutę do chorej stopy).
Doświadczenie pomaga – polski tenisista nauczył się rotacji, właściwego rytmu odbić, wreszcie poprawił serwis, wzmocnił forhend i przestał grać skróty. Choć zaciskał niekiedy zęby, bo stopa bolała, biegał ambitnie i nie dopuścił myśli, że nie wytrwa. Ta łódzka szkoła przetrwania w połączeniu z brakiem wiedzy Australijczyka, jak grać długie, wielkoszlemowe mecze, dała odpowiedni efekt.
Pewność uderzeń opuściła Thompsona, pożegnał się z turniejem, walcząc tylko o honorowego gema w decydującym secie, i go wywalczył.