Po siedmiu kolejnych porażkach z Wiktorią nadszedł moment, gdy Agnieszka z dumą podniosła ręce i z uśmiechem posłała całusa publiczności.
Ćwierćfinał Polki z Białorusinką niemal natychmiast został okrzyknięty w mediach wydarzeniem turnieju kobiecego, nie tylko dlatego, że Radwańska przeskoczyła przeszkodę, której wedle niektórych nigdy nie miała pokonać. Liczył się także styl tego zwycięstwa – błyskotliwy, nakazujący wciąż wierzyć w coraz częściej zapominane walory tenisowe: kreatywność, spryt, zmysł kombinacyjny i umiejętność przewidywania lotu piłki.
Była w tym sukcesie odrobina magii: siła nic nie znaczyła, mniejsza wygrywała z większą, atakowała, nie oddała bez walki centymetra kortu, w końcowym secie zaś wyciągnęła z rękawa zagrania, za które kibice na zawsze pokochają Agnieszkę. Po prostu na Rod Laver Arena widać było, kto został naznaczony tenisowym geniuszem.
Decydujący set wygrany z mistrzynią poprzedniego turnieju do zera to też niezwykła sprawa, o nim samym można pisać długo, ale wystarczy powiedzieć, że po niektórych wymianach ludzie się podrywali, bili brawo, krzyczeli i wiwatowali, bo takich fajerwerków techniki, wyczucia i inwencji nigdy nie widzieli.
Bilans meczów Polki z Białorusinką poprawił się niewiele, ale skoro brytyjscy dziennikarze pisali o upokorzeniu Azarenki, amerykańscy o „rozkoszy dla romantyków i marzycieli", francuscy o „szampańskim tenisie Radwańskiej", to polskie pochwały naprawdę nie muszą być skromne. Napomknięcie o dniu zemsty za serię porażek też jest na miejscu. Tę radość nieco ogranicza jedynie fakt, że półfinały kobiece (i jeden męski: Wawrinka – Berdych) zaplanowano już na czwartek, by dać najlepszym paniom dzień oddechu przed sobotnim finałem.