Szwajcar wygrał 6:3, 6:2, 3:6, 6:3, ale wynik nie oddaje niezwykłego napięcia, zwrotów akcji i nastrojów, które zdarzyły się na Rod Laver Arena.
Pierwszy set to pokaz, jakiego chyba nikt się po przyszłym mistrzu nie spodziewał. Wawrinka grał nadzwyczajnie, rządził wymianami, spychał Hiszpana głęboko do obrony, przyspieszał i zwalniał wedle życzenia, serwował nie do odbioru, ludzie przecierali oczy. Przełamanie serwisu Nadala musiało przyjść i przyszło, set nie trwał nawet pół godziny.
Ciąg dalszy zapowiadał się podobnie, stadion szumiał, 2:0 na tablicy, Hiszpan podaje, krzywi się mocno, zgina i między pierwszym a drugim serwisem prosi sędziego o pomoc medyczną, zaraz po gemie. Jeszcze tego gema wygrywa, ale potem znika na zapleczu, rozgrzany Stanislas zaczyna się denerwować, bo sędzia nie powiedział, co dolega rywalowi. Nadal wraca i zaczyna się gra, której nastrój bliski jest temu, co opisał Bohdan Tomaszewski w opowiadaniu „Mecz" z książki „Proszę o klucz". Czytelnicy może pamiętają: tam Renard i Yoda – tu Wawrinka i Nadal. Oczywiście literacka fabuła była trochę inna, zakończenie też, ale problem, jak grać z kontuzjowanym rywalem, pozostaje niełatwy do oceny i dziś.
Publiczność nie od razu zrozumiała, w czym rzecz. Powrót Nadala z szatni niektórzy przywitali gwizdami i buczeniem. Medyczne przerwy taktyczne to nie jest to, co australijska widownia wybacza. Jednak szybko okazało się, że żadnego udawania nie było. Hiszpan cierpiał i grał, ledwie się zginał, ledwie machał ręką, serwisy z siłą juniora, sprintów żadnych.
Wawrinka miał jednak dylemat. Z jego mistrzowskiego tenisa po drugim secie zostały strzępy. Kiedy Nadal poczuł się nieco lepiej (środki przeciwbólowe podziałały), rozstrojony Szwajcar wciąż nie potrafił przystosować się do sytuacji. Za wygranie seta Nadal dostał owację, choć z dobrym tenisem gra nie miała wiele wspólnego.