W sensie tenisowym rywalizacji nie było. Godzina i niepełny kwadrans gry, trzy wizyty fizjoterapeutki, kilkanaście wymian i po meczu, który dał włoskiej tenisistce tysiąc punktów rankingowych i milion dolarów premii. Pokonanej zostawił bolące lewe kolano i żal z powodu bezradności.
Wielki ośmiokątny stadion tenisowy w Indian Wells widział znacznie lepsze finały kobiece, ale tym razem nie trzeba mówić o winie grających, tylko o pechu. Nie ma doskonałych meczów, gdy jedna tenisistka niemal od pierwszej piłki walczy z bólem, druga zaś stara się szybko i profesjonalnie wziąć główną nagrodę, ale też nie jest ze stali i może trochę współczuje rywalce.
Finał zaplanowano w samo kalifornijskie południe, słońce grzało (termometry wskazywały 29 st. C), wszystkich 16 tysięcy krzesełek widzowie nie zajęli, ale frekwencja nie była zła.
Na początku były uśmiechy obu tenisistek, pamiątkowe zdjęcia i standardowa rozgrzewka, po której trudno było poznać, że Agnieszkę coś boli. Kto często ogląda jej mecze, chyba przyzwyczaił się do widoku szerokiego krzyża z plastrów na prawym barku. Plastry na lewym kolanie były nowością, lecz nadzieja, że to tylko prewencja, była silna.
Pierwszy gem wygrany przez Polkę, wprawdzie nie gładko, ale od kiedy to w finale tak wielkiego turnieju ma być gładko. Wprawdzie Włoszka w tych początkowych gemach wcale nie grała wyjątkowo, lecz potwierdziła, że tenisowa dojrzałość jej służy. Wyrównała, atakowała, gdy nadarzała się okazja, w końcu objęła prowadzenie w piątym gemie 40-0 przy serwisie Polki i za chwilę prowadziła już 4:2, po krótkiej chwili 5:2, widać było, że w tenisie Agnieszki Radwańskiej jest poważna awaria.