Trzeba zatem liczyć dalej: piąty turniej rozpoczęty bez sukcesu, kolejna, ósma porażka zapisana, choć może nie tak kłopotliwa do wytłumaczenia jak kilka poprzednich, bo rywal z 20. miejsca w rankingu ATP był mocny i walka chwilami całkiem równa.
Skutki wciąż nie będą bolesne, bo to strata tylko kilkudziesięciu punktów rankingowych (w zeszłym roku w Madrycie Polak za osiągnięcie drugiej rundy zyskał 45), dopiero w Rzymie, gdzie Janowicz będzie bronić zysków z awansu do ćwierćfinału, zwycięstwa są bardziej potrzebne.
Pierwsze piłki meczu Janowicza z Gulbisem wyglądały zachęcająco, Polak (już na wygląd wersja bojowa – ciemne okulary i młoda broda) grał śmiało, próbował korzystać z mocy serwisu i forhendu, prowadził 4:2, wyglądało na to, że jest skupiony na pracy. Gulbis miał jednak argumenty – nieźle radził sobie z odbiorem serwisu, potrafił kontratakować, gra pozycyjna i dłuższe wymiany to także była jego domena.
Od wyrównania 4:4 do tie-breaku było trochę emocji, ale jak na temperamenty obu tenisistów gra była dość spokojna. Rozstrzygające piłki wygrał rywal Polaka, często z tego samego powodu – Janowicza zaczęło zawodzić podanie i zgubił pewność ręki w wymianach.
Odmiana na parę chwil jednak przyszła – na początku drugiego seta. Kiedy Gulbis przegrywał 0:3, trochę się pozłościł (echo tej złości było słychać w kilku nieuprzejmych wyrazach rzuconych w eter) i wyraźnie przestał się starać o odrobienie straty. Może to był chwilowy kryzys, ale raczej należy uznać, że tenisista wolał złapać oddech na decydującego seta.